słowa kluczowe: Antwerpia, podróże, samochody. | |||
Historia | 2011.04.30 09:31 |
Zamach na Europę | Były bloger | ||
Część II | |||
Zgodnie z obietnicą - odcinek drugi | |||
Dzień, z którego pamiętam oderwane tylko obrazy. Tkwimy nadal na końcu wozu, teraz ściągają tutaj niemal wszyscy, chcieli by się pośmiać, kolejne flaszki, obce puszki, jakieś gorzkie koreczki ze starego śledzia. Zmrok. Znów ten szum tłumiący sen. Nie ma jak ułożyć zdrętwiałego ciała, trochę szkoda walić się obok Sławka na śmierdzącą i zaśmieconą podłogę. Ale właściwie co tam… Silnik przy uchu wyje niemiłosiernie, kierowcy skręcają raz w lewo, raz w prawo, zatrzymują się, wynoszą z luków jakieś pakunki, nie wolno palić. Nie ma już prócz wódki nic do picia, pod fotelami poniewierają się puste opakowania po sokach, barek nieczynny z powodu braku wody. Venlo, granica holenderska, można wysiąść na chwilę. Mimo nocy czynny bank, czyste toalety, w budkach celników ani żywej duszy. Rozprostowuję nogi po raz pierwszy od kilkunastu godzin, dopiero teraz przyglądam się osobom siedzącym cały czas z przodu autobusu. Jeżeli oni są tak bardzo zmęczeni - to jak wyglądam sam? Jeszcze kilka godzin koszmaru, ni to drzemania, ni to snu, potem oświetlone miejsca mijamy najwyraźniej zwalniając. Nie chce mi się wstawać z wymoszczonej cudzymi kurtkami podłogi. Nad głową zmienia się powoli barwa świateł, typowe jarzeniówki zastępuje światło żółtawe, ciepłe, przygaszane długimi, dziwnymi cieniami. Wjeżdżamy w jakiś tunel, potem z daleka na tle zaparowanej szyby pojawia się zarys dźwigu, jakby portowego. Gdzie ja do cholery jestem? Na cichej, jasno oświetlonej ulicy z dwoma rozdzielonymi pasem zieleni nitkami asfaltu, obok stacji benzynowej Aral. Kilkaset metrów dalej Mac Donald, spory parking - i nagle autokar z cichym westchnieniem staje. Nikt się nie odzywa, słychać głośne chrapanie i przetaczającą się powoli szklaną butelkę. Drzemałem nie drzemiąc. Nie wiem jak długo. Potem trzasnęły przednie drzwi, ktoś wyszedł na zewnątrz. Szmer cicho prowadzonej rozmowy. Wysuwam się powoli przez drugie drzwi. Ogłusza mokre i ciepłe powietrze. Kilka osób przestępuje z nogi na nogę, mają rozbiegane oczy w czerwonych obwódkach. Podobno jesteśmy w Belgii, znacznie wcześniej niż zamierzano, więc na razie decyzje co dalej nie podjęte. Garaże? Może i tak. Giełda? Nikt nie wie gdzie jest i czy w ogóle. Powoli dociera do mnie, że jest niedziela, chwila, garaże nie pracują w niedzielę! Kierownik wycieczki dyplomatycznie oddalił się, najwyraźniej nie ma ochoty na dyskusje. Bunt: niech ich jasna cholera, za co ja właściwie zapłaciłem? Wezmę bagaże i jeśli nie dam sobie rady położę się pod najbliższym posterunkiem policji, niech decydują co dalej. Śmierdzę? Trudno, reszta też pewnie śmierdzi. Tylko jak potem wytłumaczyć policjantom własny stan? Dobra, woda, zorganizować jakąś wodę, mycie, golenie, cokolwiek. W niedomkniętym luku bagażowym kusi kilkudziesięciolitrowy pojemnik z tym cennym płynem. Czekam aż reszta przejdzie na drugą stronę, chwytam ciężkie świństwo, dalej w krzaki. Nie połapali się, Boże, dzięki!! Wtedy, w marcowym cieple Antwerpii, myłem się i goliłem pośród jakichś kuliście ukształtowanych, nieznanych roślin. Separowały mnie od otoczenia, od bezładnie biegających współpasażerów. Poszedł cały kanister wody, dzisiaj nie potrafię opowiedzieć jak niewidoczny dokonałem tego cudu ablucji i doprowadzania się do porządku. Dezodorant, woda po goleniu, to nic, że niemal cały zapas. Mały podręczny ręcznik powieszony na kępce kolców dziwnej rośliny zasłaniał resztę świata, budowla z tyłu zdawała się kompletnie cicha i nie zamieszkała. Kilkadziesiąt minut później, w pełnym świetle, rzekome krzaki okazały się starannie przystrzyżonymi, karłowatymi drzewkami na skraju ogródka, oddzielającego od ulicy schludny flamandzki domek z czerwonej cegły. W ciągu następnych miesięcy przychodziłem tu z niejakim wzruszeniem: na skraju tego ogródka zaczęła się moja Europa. Ta domyta… Zostawiłem jej prezent: skarb paskudnego kierowcy, prywatny zbiornik na wodę, której poskąpił wiezionym pasażerom. ==================== Obszedłem ciemny jeszcze domek z drugiej strony. Maszeruję teraz wzdłuż szerokiej, żółto oświetlonej alei. Autokar został kilkaset metrów z tyłu, wypada tylko wierzyć, że nie odjadą z resztą moich bagaży. Nie czuję się zagubiony, to może być jakiś polski Pcim, może Wrocław. Czuję się u siebie. Bezpiecznie. Dlaczego właściwe u siebie? Wóz policyjny na przeciwnym pasie ruchu. Zauważyli mnie, zawracają, stają obok. Zjeżdża na dół elektryczna szyba, z wnętrza wylewa się rzeka mowy-bulgotania. Nie jest agresywna, policjanci są najwyraźniej zdziwieni porą spaceru. Niczego nie mają mi za złe, najwyraźniej chcą wiedzieć. Recytuję przećwiczony przed wyjazdem fragment: ja, mówię trochę po francusku. On też. Czego szukam? Samochodów. Jakich? Do kupienia. Aha, garaże? Nie, nie garaże, rynek samochodowy, plac z samochodami. A, giełda, rozumiem, ale to jest dalej, giełda przeniesiona kilkaset metrów za Aldiego, otwierają dziewiąta rano, mogę iść spać do hotelu… Nie mam hotelu. Dlaczego? Przyjechałem autobusem, koledzy czekają obok… No to czekajcie, powodzenia! Pierwszy niby-dialog. Ale dogadałem się! Rozumiałem ich, oni rozumieli mnie. Biegiem, do towarzyszy męki wycieczkowej, opowiadam zdyszany, choć najwyraźniej nikogo to nie interesuje. Skąd wiem? Od policji. Zwinęli cię? Nie, tylko z nimi rozmawiałem. To ty znasz flamandzki? Nie, rozmawiałem po francusku. To my jesteśmy we Francji? W Belgii. Pieprzysz facet, siedź spokojnie i nie rozrabiaj, jest afera, rąbnęli coś z luku bagażowego, kierowcy są mocno wkurwieni… Cienie wychylają się z wnętrza, nikt nie reaguje na zaganianie z powrotem. Szefostwu popsuliśmy jakiś plan, ukradliśmy wodę, mają ochotę pozabijać wszystkich. Jest giełda to ludzie chcą zobaczyć giełdę! Ale nie taki był plan! Czyj plan do diabła? Plan podróży! W dupie mamy plan podróży… Koło szóstej staje na tym, że kto chce to może iść na tę cholerną giełdę. Ale uwaga, niczego nie kupować, tu sami oszuści, autokar odjeżdża po piętnastu minutach! Nerwy, hałas, szum kurtek i płaszczy, ktoś zgubił buty, ktoś cienie do powiek, powstają pierwsze grupki, chowamy ze Sławkiem jakąś wódeczkę do kieszeni, o tak, teraz naprawdę mam ochotę napić się. Z daleka widać jakieś łopoczące na wietrze flagi, dzisiaj flamandzcy kupcy najwyraźniej postanowili uruchomić interes wcześniej, dokoła kręci się masa poddenerwowanych rodaków, Arabów, Rosjan i licho wie kogo jeszcze. Nie widać tylko samochodów, prócz oczywiście tych parkujących przy ulicy. Płyniemy z tym bazarowym tłumem, dobra, jakieś auta jednak są tam, daleko, za żółtą linką wytyczającą granicę giełdy. W wystawowych szybach odbijają się nasze zmęczone, pomięte twarze, trochę chytre, bardziej przestraszone. Co ja tu robię? To ostatnia chwiejna myśl, potem coś wstrzykuje mi do krwi taką dawkę adrenaliny, że zdechłego tydzień wcześniej postawiło by na nogi. Nie tylko widzę, słyszę, ale też zaczynam rozróżniać, wartościować, dostrzegam w tym bezładzie jakiś porządek. Sektor rosyjski, wszystko o wymiarach minimum starej Wołgi, stan nieważny, podobno Rosjan nie obowiązują żadne cła, ci to mają dobrze. Cyganie? Skąd się to cholerstwo tutaj wzięło? Sprzedają jakieś arcydrogie wynalazki, sportowe Fuego z pięknymi frędzlami za przednią szybą, Boże, daruj! Przyodziani w tureckie sweterki - sam mam taki pod kurtką, owijam się więc szczelniej - lub dresy z trzema paskami Polacy sterują ku autom niemieckim, ceny wywrzaskiwane w rodzimym języku fruwają ponad różnojęzycznym tłumem. Z tubylcami możliwie najprostszy system porozumiewania się: cena oferowana wystukiwana po prostu na klawiaturze podręcznego kalkulatorka. Działa. Wszyscy najwyraźniej rozumieją się, wiadomo o co chodzi, cel wszystkich poczynań wyjątkowo jasny. Pierwszy przegląd to jedno wielkie fiasko, zjechał miejscowy złom, z rzadka pośród niego kilka rodzynków w rodzaju dobrze utrzymanego, ale drogiego Volkswagena, Opla z bijącymi się o jego wdzięki klientami spod Radomia, stareńkiego, ładnie polakierowanego Mercedesa. Zaczynam niejako z nudów przyglądać się twarzom, moje towarzystwo upłynniło się na szczęście, chwila oddechu. Tu jak i w Warszawie ta sama prawidłowość: dominacja spryciarzy i ledwie kilku zagubionych, nie chcianych cywilnych sprzedawców, pierwsze wyceny zaporowe. Po godzinie cwaniacy sprzedawszy "jedyne okazje" przyprowadzają następne, uparci przekreślają kolorowymi flamastrami poranne ceny, wpisują inne. Mniejsze o dziesięć, piętnaście, czasem i dwadzieścia procent. Trochę otuchy, tym bardziej, że plac zapełnia się powoli, ale systematycznie. Flamandowie zjeżdżają teatralnie znudzeni, najwyraźniej są w dobrych humorach. Dziwny naród, kompletnie wyprany z agresji, zdenerwowania, jakby zajęty ważniejszymi niż giełda zajęciami. Żywo reagują na każdy obcojęzyczny dźwięk, stanowiska nagle usztywniają się, nie ma już mowy o obniżkach z ustalonego poziomu cenowego. Zatem obowiązuje pierwsza zasada: nie odzywać się po polsku! Staram się trzymać z daleka od przypadkowych, polskojęzycznych kupców, tych znów jakby więcej, na skraj giełdy docierają nieznane mi polskie autokary. Wysypuje się z nich chmara ludzi, może i mniej zmęczonych, za to bardziej podekscytowanych, z ogromną wolą zrobienia interesu natychmiast, teraz, zaraz. Pierwsze próbne jazdy, ot, krok do tyłu, krok do przodu, tu najwyraźniej nie ma praktyki wyciągania sprzedawcy poza giełdę. Wierzysz, że auto dobre - bierz. Nie wierzysz - idź dalej. Ponad tym tłumem widzę, jak ekipa z mojego autokaru zaczyna pierwsze przymiarki: Opel, VW, znów Opel. Nasze panie, siedziały z nami na tyle podczas kolejnej sesji w Niemczech, zastanawiają się nad jakimś złomowatym, podrapanym autem, tak, tu podmalujemy, tam się wymieni drzwi, to w sumie niewielkie koszty. Odciągam je, niemal wprost na coś, co potem ochrzciły mianem "cuda", w miarę porządna, dobrze utrzymana Ascona. Sprzedaje prywatny właściciel, jest nawet chętny do rozmowy, francuski mniej więcej na moim poziomie, jest OK. Postanawiamy zjeść coś i wrócić za kilka chwil. Wtacza się i nasz wycieczkowy pojazd, jednak nie wytrzymali i postanowili chociaż obejrzeć co się dzieje. Jest znowu gruszka w occie, dwa kieliszki, w porządku, niech będzie i trzeci. Sławek upiera się cały czas na Volkswagena, ten zdecydowanie za drogi, odmawiam pożyczki, nic przecież nie wiem o własnym zakupie. Grupa wyraźnie już dzieli się na tych, co będą zdecydowanie kupować tutaj, w Antwerpii, i na tych, którzy pojadą dalej. Tylko dureń kupuje w pierwszym napotkanym sklepie… Gówno prawda. Tylko dureń nie widzi, że drugi niekoniecznie znaczy lepszy. Wyciągnąłem bagaże z luku, znów namoczony ręcznik do twarzy, mam jeszcze mówić, przekonywać, targować. Doganiają mnie dwie ładne dziewczyny z czerwonego Citroena, przyglądałem mu się tylko przez chwilę. - Podoba ci się nasz samochód? Tak - odpowiadam automatycznie - ale szukam czegoś innego. -To wiesz co, my najpierw zaprosimy cię na kawę, jest tak zimno, potem obniżymy cenę i pogadamy. Zgadzasz się? - To mnie zbija kompletnie z tropu, kawa z gastronomicznej przyczepy jest podła. Potrzebują pieniędzy na opłacenie mieszkania, rodzice nie chcą dosłać. To ja rozumiem Flamandki? Najwyraźniej tak jest. Płacę za wszystkich banknotem dwudziestodolarowym, są zdumione, ale rozmowa nie może się kleić, naprawdę nie chcę ich auta. Zostają z tyłu rozżalone, głupi cudzoziemiec, auto naprawdę ma na liczniku czterdzieści kilka tysięcy kilometrów… Sławek niemal załamał się po stracie wymarzonego Passata. Stoi na skraju płyty parkingowej i z rozpaczą w oczach patrzy na wymarzony pojazd, właśnie targowany przez rodaków z zasobniejszym portfelem. Ciągnę go w przeciwną stronę, bezwiednie, wpadamy na doskonale utrzymane Volvo 345 diesel. Nie ma jeszcze kartki z ceną! Młodzi właściciele dopiero coś tam skrobią, manipulują przy radiu, wyciągają tajemnicze druty spod przednich foteli. W szybie pojawia się wywieszka: w przeliczeniu 3500 dolarów. Ale bez sprzętu nagłośnieniowego! Pal sześć sprzęt! Mamy go!
|
1310 odsłon | średnio 5 (2 głosy) |
zaloguj się lub załóż konto by oceniać i komentować |
Re: Zamach na Europę | |||
Zenon Jaszczuk, 2011.04.30 o 18:01 | |||
Marek Zarębski. Potwierdzam, brałem udział w takiej eskapadzie do Holandii w pierwszą giełdę po zniesieniu wiz. Przewodnika w autobusie chciałem zlac za wszystko. A jak jeszcze przyszedł na tył autobusu z uwagą, to mu tylko machnołem przed nosem i zapytalem czy chce wrocic do domu. Od tamtej pory spokój. W Niemczech to nawet po jakichś wsiach błądzili. Wszystkie ciotki pozabierali z Warszawy, zapewne na nasz koszt. Do giełdy nie pojadą bo nie wiedzą jak. To oddawać forsę. Przyjeżdza jakiś policjant motorem. Rozmawiam z nim piąte przez dziesiąte po Niemiecku. Pokazuje drogę można jechać. Że też takie głęby organizują wyjazdy. Idę sam zielony w jezyku, samochodach. Wiem jedno, chłopaki w Polsce mówili, nie wracaj bez samochodu. Musiśz coś kupić. Dogaduje się z facetem Ford Orion jest mój. Gość nie chce dolarów. Idziemy do banku, już jest kolejka Polaków i innych obcostranców. Pytam gościa ile mam zaplacic dolarów za jakąś sumę ichnich gotówki. On nichwersejen. Wola jakiegoś Azjatę z zaplecza. Zrobiliśmy dogawor. Polacy do mnie weż i mnie wymien bo ja ani słowa. Dwójce wymieniłem, ale nie mogę stać cały czas. Mogłem nawet na tyum zarobic. Wołam trzeciego i tłumaczę aby napisał na kartce ile ma zaplacić i ile to będzie w przeliczeniu na dolary. Tłumaczę Azjacie, "wie fiel" (ile), ten już rozumie. mowie do Polaka jak wymienisz podaj kartkę następnemu Polakowi, niech tylko wpisze cene auta. Chyba pomogłem ludziom. Czekam na koniec giełdy bo nie ma jak wyjechać. Przesiadka z Fiata do Forda !!! Szok. Auto z pod tylka ucieka, jak rakieta. Itd Pozdrawiam | |||
zaloguj się lub załóż konto aby odpowiedzieć |
Re: Zamach na Europę | |||
Były bloger, 2011.04.30 o 18:38 | |||
Nic nie chcę mówić, ale o Fordach będzie w następnym odcinku jutro rano. Zapraszam serdecznie! | |||
zaloguj się lub załóż konto aby odpowiedzieć |
Re: Zamach na Europę | |||
Zenon Jaszczuk, 2011.04.30 o 19:04 | |||
Marek Zarębski. Chętnie poczytam. Pojeżdziłem kilka lat normalnie. No początku pewnej zimy coś sie popsuło. Przykryłem szczelnie plandeką do wiosny. Na wiosnę odkryłem kupe złomu. Trzeba było nie plandekować. Pozdrawiam | |||
zaloguj się lub załóż konto aby odpowiedzieć |
Re: Zamach na Europę | |||
Były bloger, 2011.04.30 o 19:13 | |||
Każdy model samochodu ma jakieśś wady, producenci oczywiście doskonale o tym wiedzą, ale celowo i świadomie nic z tym nie robią. W Fordach słaba jest tradycyjnie blacha, zwłaszcza w zakresie progów i krawędzi tylnych błotników. Dodatkowo w modelach Orion i Escort padały tylne podłużnice. Diesel 1600 służył do ruszania z miejsca i powolnej jazdy do przodu, diesel 1800 jechał, ale jak wół z zaprzęgiem dwóch pługów. Benzyna 1300, 1400 i 1600 działała poprawnie, choć w modelach gaźnikowych nikt nie potrafił regulować tych urządzeń. W opisywanym roku 1991 Ford był jednak zjawiskiem, nie miał właściwie żadnego porównania z autami krajowymi, budził dzikie pożądanie. Ale - jeśli masz jeszcze trochę cierpliwości jutro rano będą szczegóły. Pozdrawiam! | |||
zaloguj się lub załóż konto aby odpowiedzieć |
Re: Zamach na Europę | |||
Zenon Jaszczuk, 2011.04.30 o 19:21 | |||
Marek Zarębski. Oczywiście, że poczytam. czasami napisz coś o dobrych autach. :-))) Pozdrawiam | |||
zaloguj się lub załóż konto aby odpowiedzieć |
© Polacy.eu.org 2010-2024 | Subskrypcje: | Atom | RSS | ↑ do góry ↑ |