słowa kluczowe: Benelux, podróże.
Historia2011.04.29 08:28

Zamach na Europę

   
 
To nie polityka - to zwykłe ludzi historie...

 
 

Jest taka metoda opisu zdarzeń, która polega na gmatwaniu ciągu czasowego. Czasem służy to wzmożeniu napięcia, czasem innym, nieznanym mi celom. Powiem szczerze, że czytając takie konstrukcje denerwuję się niepomiernie. Stąd tym razem postanowiłem ciąg zachować. Przed dwudziestoma dokładnie laty zaczęło się od tego, co niżej prezentuję. Potem też bywało ciekawie – ale to już inne historie. Dzisiaj odcinek pierwszy.

 

 

Wtedy, w roku 1990 i 1991, siedziałem na rynku samochodowym już ładnych parę lat. Kupowałem, naprawiałem, łatałem, ciągle w złudnym przekonaniu, że następny pojazd będzie lepszy od poprzedniego. Ale im więcej było tych starań, tym bardziej przedmiot pożądania oddalał się. W żadnej marce, w żadnym modelu nie udawało się zniwelować różnicy pomiędzy tym, czym właśnie się poruszałem, a tym, co kupowali bliżsi i dalsi znajomi. Ciągle jedna epoka do tyłu... Sprawa możliwego importu wyszła zupełnie niezauważalnie, jakby tylnymi drzwiami. Właściwie dlaczego by nie pojechać po dobre auto za granicę?

Wsparcie nadeszło z parteru praskiej kamienicy. Sąsiad Sławek, właściciel rozpadającego się malucha, najpierw bierny słuchacz, potem współuczestnik łupieżczych wypraw na warszawskie giełdy samochodowe, w końcu autor decyzji „dobra, jedziemy i my!” Inni wyprawiali się wcześniej i echa cudzych sukcesów importowych dotarły także na Pragę. Gadało się i gadało: może Szwajcaria, może Holandia, może Niemcy. Volkswagen czy Ford? Może Volvo starszej generacji? Jak to się da sprzedać na giełdzie w Słomczynie, a jak na Żeraniu? Motoryzacja stała się bodaj ważniejsza od wszystkich innych spraw, w niewielkim mieszkaniu Sławka nakładaliśmy te wątki na wątek podróżowania, przedsiębiorczości, wszelkich możliwych interesów. Właściwie jedyną blokadą było zdobycie odpowiednich wiz, Europa była tuż przed układem z Schoengen, teoretycznie czekało nas kilka dni stania pod którąś z zachodnich ambasad.

Sławek wspólnik… Był wtedy jak lodołamacz: co tam język, co tam czekanie na wizy, wszystko da się załatwić, pokonać, tylko spakować się i jechać! A jednak chwila zasianej wątpliwości spowodowała, że najpierw było kilka wizyt pod urzędem celnym, kilka na giełdach samochodowych. Na jednej z nich mój stary samochód zamieniłem na jeszcze starszy. Niewypał. Znów grzebanie się w gaźnikach, wymienianie jakichś piekielnych drążków kierowniczych, w mokrym błocie nadchodzącej właśnie zimy. Emocjonalnie to był wybór za podróżą.

Celnicy w okolicach Dworca Gdańskiego: kolejka jak do sklepu mięsnego za stanu wojennego. Kupiłeś, przyjechałeś, potem miesiąc, może dwa czekania, tyle że z prawem poruszania się nie oclonym pojazdem. Wokół świeżo sprowadzonych egzemplarzy stada cwaniaków bez pojęcia o żadnej technice, bez znajomości choćby słowa w dowolnym obcym języku - jak oni wracali stamtąd żywi i zadowoleni? Rozmowy dowodziły, że w większości wypadków ich moc za granicą polegała na posiadaniu szwagra pracującego na jednym z niemieckich złomowisk. Szwagier załatwiał papiery, tłumaczenia, jedzenie i picie, czasem drobną pożyczkę. Auto do sprzedaży miało być w ich opinii duże, błyszczące, na srebrnych kołach, z byle jakim radiem zasłaniającym fabryczną dziurę. Nie, myślałem, to ja potrafię dobrać coś lepszego, z idealną mechaniką, dokumentacją, wiedzą o marce i modelu. Potem swój towar starannie opakować w słowa, nabłyszczeć, uczynić godnym pożądania.

Jak panienki przed pierwszą randką - spragnieni i wystraszeni… Ale wspólna gorączka już przyniosła pierwsze efekty. Szukaliśmy pieniędzy, pożyczek, potencjalnych oszczędności przy ich inwestowaniu. Bo może lepiej jechać nie samemu, ale z biurem podróży, załatwiają wizy, a w razie klęski przywiozą z powrotem? Albo lewy bilet na pociąg z Rosji do Brukseli? Puszki czy raczej zupki w proszku? Wędzone kurczaki czy kiełbasa? Ile butelek wódki?

Nie potrafię wskazać chwili, w której zapadła ostateczna decyzja o podróży. Znalazł się jej organizator, miał być porządny autobus, przewodnik, opłacone koszty hotelowe. Weszliśmy najpierw na listę rezerwową, wpłaciliśmy pieniądze, potem lista główna i data wyjazdu. Panienka z biura podróży w ogóle nie przewidywała kłopotów wizowych. Zimą, brnąc przez ośnieżony Nowy Świat lecieliśmy do tego biura jak na wiosennych skrzydłach, modląc się, żeby niczego nie odwołali, żeby nie przesunęli nas na kolejny termin. Nic takiego się nie stało. Wyjazd 4 marca późnym popołudniem, gdzieś w okolice Niemiec, Belgii i Holandii. Bez konkretnych miejscowości, ponoć przewodnik miał nas obwieźć po tak małych i tanich garażach, że niesposób wymienić ich nazw.                           Obiecywano zresztą same złote góry, ktoś, kto tam nie był weryfikował obietnice jedynie po tonie, jakim były wypowiadane. A ton był przyjazny, niemal kuszący. Mieliśmy prawo nie spowiadać się z ilości posiadanych pieniędzy, założeń dotyczących zakupów, planów powrotu do kraju. Dokumenty wywozowe? Pomożemy… Trasa powrotna? Poprowadzimy… I tak bez końca. Dlaczego wyjazd w piątek? To z powodu ewentualnych zasp na niemieckich autostradach. Na kiedy mamy dojechać do pierwszego garażu? Gdzieś w niedzielę rano, może w poprzedzającą noc. Ale nic nie wydawało nam się złudne, oszukane, nieprawdopodobne. Będziemy jechać choćby sto godzin, będziemy czekać, będziemy wybierać i kupować.

Obiecali tylko to, co nie było możliwe do odebrania. Mimo piekielnego natłoku chętnych do podobnych podróży nikt nas jednak do niczego nie zmuszał, nie groził innymi klientami. Okazało się, że i tak jesteśmy spóźnieni. Wyjechało lub właśnie zamierzało wyjechać co najmniej pół Warszawy.

Piekielne zaspy, teoretycznie mogły wywrócić wszystko do góry nogami… Słuchaliśmy przez ostatni tydzień przed wyjazdem niemal wszystkich radiowych komunikatów pogody. Śnieżyce w Alpach szwajcarskich - nie, to nas nie dotyczy. Korki pod Hamburgiem - oj, gorzej. Kierowcy zobowiązani do szczególnej uwagi na obwodnicy berlińskiej - a czy my będziemy tamtędy jechać? Żeby rozwiać wszystkie geograficzne nieporozumienia kupiliśmy najdoskonalsze atlasy samochodowe, jakie można było dostać w kraju. Do Holandii ot, skrawek papieru, może i przez Hamburg, może przez Berlin. Nieważne, Holandia wszak zdobyta, cztery dni przed wyjazdem przyszła informacja, że ichniejsza królowa wyraziła zgodę na nasz wjazd do swego pięknego kraju. Mieliśmy już tylko spakować się i stawić na umówionym miejscu pod Dworcem Centralnym.

Pakowanie… Na zimę, na potencjalną wiosnę, na sytuacje oficjalne i dla wygody. A pomiędzy to wszystko, potężny pakunek, puszki z przysmakiem turysty i butelki wódki. Z dawnych pobytów na Zachodzie pamiętałem, że posiadanie polskiej gorzały jest zabiegiem magicznym, raz otwierającym ludziom usta, innym razem niwelującym kłopotliwą końcówkę rachunku do zapłacenia. Poza tym wódka nic nie waży w drodze powrotnej - po prostu już jej nie ma…

Tak, bywałem przedtem na Zachodzie. Zawsze były to podróże do określonego miejsca. Na końcu drogi nieodmiennie  pojawiał się nieznany facet, którego jedynym zadaniem było wodzenie mnie za nos, pokazywanie widoków nieciekawych, miejsc paskudnych i ludzi obrzydliwych. W kraju nadal obowiązywała wykładnia Zachodu jako miejsca, gdzie rekiny obgryzają nogi nawet właścicielom akwariów. Język? Znałem francuski na tyle, by zapytać o drogę, wynająć hotel, kupić chleb. Nieźle - mówiłem będąc w dobrym humorze. Pamięć poprzednich podróży podpowiadała mi, że w razie potrzeby potrafię wykrzesać z siebie pamięć słówek, o które na trzeźwo i w kraju w ogóle bym się nie podejrzewał.

=====================

Dzień startu: po pierwsze okazało się, że mogę zabrać znacznie mniej pieniędzy, niż było to planowane. Dwa i pół tysiąca dolarów, zawiniętych w zgrabny rulonik ukryty pod koszulą. Po drugie nosiło mnie od rana. Podróż zaczęła się kilka godzin wcześniej, oczywiście przyjęciem pożegnalnym u Sławka. Było wesoło, w końcu jechaliśmy zdobywać coś na kształt Bieguna Północnego, a stamtąd jak wiadomo nie wszyscy wracali. Na Centralny, na miejsce zbiórki, zawiózł nas jeden z sąsiadów, oczywiście byliśmy już w stanie wesołej nieważkości. Grupa w pierwszej chwili nierozpoznawalna, milcząca, miejscami wyniosła i pogardliwa. Niektórzy jechali już po raz trzeci, większość była absolutnymi nowicjuszami, część zaś w ogóle nie wiedziała nic o samochodach. Obowiązywały grobowe miny i kamienne twarze. Więc trzeba się było jakoś ratować, nie dopuścić do smutku, nie zasnąć. Poszło pierwsze pół litra z nieprzebranych zapasów, już nie wiem czy Sławkowych, czy moich. Jakoś ruszyliśmy, na ostatnim rzecz jasna rzędzie foteli. Obok nas kierownik wycieczki, coś na kształt byłego KO-wca, z rozbieganymi oczkami i wolą utemperowania niesfornych, przynajmniej na początku. Spilibyśmy go nieźle chyba w drugiej godzinie, uciekł, czekały go jeszcze formalności graniczne. Nigdy potem nie zapuszczał się już w nasze rejony.

Nocna Polska jak filmowe cięcie, śpiewaliśmy co prawda w kilku momentach, ale więcej było żartów z rzekomo przemycanych jajek i poukrywanych dolarów, z technicznej niewiedzy co poniektórych wycieczkowiczów, z ilości wiezionych przez nich puszek i flaszek. Poczucie humoru współpasażerów zanikało w miarę zbliżania się do granicy. W kolejce do przejścia nawet podejrzany trzask zapalniczki mógł wywołać burzę gniewu. Ale kontrola graniczna w Świecku pobieżna, wystawili parę walizek dla niepoznaki, szybko upchnięto je z powrotem, jeszcze zwrot paszportów - i sen. Niewiele po północy żeglowaliśmy już po niemieckiej autostradzie. Ta z początku stukała na spojeniach betonowych płyt, później był tylko szum. Fotele tylnej, najsztywniejszej ławy poczęły niemiłosiernie gnieść, skądś wiał niemiły wiaterek prosto na moje nogi. Ludzie powoli przestawali się rozglądać wokół, im częściej ich głowy zapadały się do sennych pozycji, tym bardziej byłem rozbudzony. Nie znaliśmy końca podróży i nie bardzo było wiadomo jak zagospodarować pozostały czas. Więc znowu była wódka, wędzony kurczak, czyjaś kiełbasa, kawa z wystygłych termosów, wódka.

Niemcy pozbawione śniegu, czarne nawierzchnie autostrady, brak jakichkolwiek zasp. Kierowcy już w okolicach Berlina zwolnili do mniej więcej sześćdziesięciu na godzinę, powolne przesuwanie się absolutnej czerni za boczną szyba nużyło po kilku chwilach. Mieliśmy morze gorzały, morze czasu, morze jedzenia - i narastające przeczucie przygody. Nie wrócimy zbyt łatwo? To nie wrócimy i już! Kłopoty z forsą? No cóż, przywiozą nas z powrotem! Jednak jedziemy do Belgii i Holandii? Wiwat Europa, znamy ją z atlasów, cholera, kto schował atlasy do luków bagażowych?…

Rano, środkowe Niemcy. Zatrzymaliśmy się w niewielkim miasteczku, bez zapowiedzi, można zwiedzać, można zrobić niewielkie zakupy, tylko się nie pogubcie… Autokar zostaje obok wielkiego magazynu, u nas jeszcze takich nie było, towarzystwo łapiąc świeże powietrze jak ryby rozłazi się po okolicy. Większość natychmiast kupuje ciepłe piwo w kartonach, tak taniej. Jest chyba stare, w każdym razie skutki nie dają na siebie długo czekać. Niemcy przyglądają nam się ostrożnie, w przeciwieństwie do wycieczkowiczów są umyci i ogoleni, wyspani, nie męczy ich piekielny kac.

Balansuję na krawędzi trzeźwości i podchmielenia. Urwałem się reszcie. Uliczki miasteczka ciche i schludne, im dalej od autokaru tym wzrok przechodniów mniej taksujący. W końcu na skraju miejscowej zabudowy opieram się o płot, gaszę papierosa. I zaczynam czuć: własne zmęczenie, wiatr, zapach niedawno nawiezionego pola. Niemieckie gówno wylane w bruzdy najwyraźniej jak polskie - ale to nie pijacki pot, smród nie opróżnianej dla oszczędności autobusowej toalety, jajek na twardo i sałatki z tuńczyka. Jest piękna, słoneczna pogoda, wiaterek wywiewa ze mnie resztki piekielnej podróży, szkoda że drugie tyle przed nami.

Przy autobusie ktoś ratuje mnie resztką naprawdę gorącej herbaty, wlewam w siebie niemal wrzątek, pomaga. Autokar powolutku wypełza na autostradę, rozpędza się i natychmiast zwalnia. Obiad? A radźcie sobie sami! Kierownictwo wycieczki najwyraźniej nie jest zadowolone z jej dotychczasowego przebiegu, niechętnie wracamy do starych już zapasów.

 

 

986 odsłon średnio 5 (2 głosy)
zaloguj się lub załóż konto by oceniać i komentować   
podobna tematyka
Zenon Jaszczuk
Przychodzi Jan do Zenona. (Humor, satyra)
Były bloger
W sprawie Mazur (Polska)
Malawanda
Gdy susza szosa sucha (Blog)
Były bloger
Zamach na Europę (Historia)
Były bloger
Zamach na Europę (Historia)
Były bloger
Kasyno (Świat)
linki, cytaty, nowiny
najwyżej  oceniane
zeszyty tematyczne
najbardziej kontrowersyjne artykuły
najnowsze komentarze

© Polacy.eu.org 2010-2024   Subskrypcje:    Atom   RSS  ↑ do góry ↑