Podtrzymuję! Ale by nie być gołosłownym przykład najbardziej znamienny. Mała, zapapędziała gazetka branżowa „Przegląd Mleczarski”. Na przełomie roku 2003 i 2004 rozpisała konkurs na redaktora naczelnego miesięcznika. Do jego zadań miało należeć uwspółcześnienie wydawnictwa, uproszczenie procesu wydawniczego, nowy sposób pracy z tekstem i autorami, skompletowanie zespołu i znalezienie nowych reklamodawców. Ale konkurs praktyczny polegał na tym, iż należało pierw w dostarczonym egzemplarzu wskazać niedoskonałości. Pewnego zimowego poranka zasiadłem więc za stołem mogącym pomieścić przy sobie kilkanaście najmniej osób i zacząłem oglądać co mi pod nos podrzucono.
To była straszna lektura i jeszcze straszniejszy ogląd. W magazynie formatu A-4 popełniono wszystkie istniejące błędy dziennikarskie, redaktorskiej i wydawnicze – oraz kilka nowych, o których nikomu się przedtem nie śniło. Teksty nie trzymały się kupy, napisano je w bliżej nieznanej odmianie języka polskiego, wpuszczono na strony bez ładu i składu, najchętniej w postaci jednorodnych i nudnych „blach”. Z kiepskimi tytułami, bez śródtytułów, bez ilustracji. Później okazało się, że powyżej autora-doktora materiały nie podlegały opracowaniu redakcyjnemu. Jechały od razu do drukarni i jakakolwiek próba zmiany tego stanu rodziła żywiołowy bunt. „Jakże to tak, redagować czyli kreślić prace uznanych naukowców? To się nie godzi! Tak być nie może!” No i nie było. Naukowiec wysyłał utwór spłodzony „po polskiemu” od razu do drukarni, kiedy chciał. Zaś drukarnia nie miała prawa nawet pisnąć, opóźnienia druku przyjmowała w postaci nagan pokornie – w zamian wykonując swoją robotę byle jak, niestarannie, na odwal się. Rozmywały się kolory, fotografie wpuszczano na łamy w takiej rozdzielczości, że niesposób było odróżnić krowiego ogona od rogatego łba zwierzęcia.
Całość: mcastillon.blogspot.com |