słowa kluczowe: Lech Kaczyński, Smoleńsk, Smoleńsk 2010, katastrofa, katastrofa smoleńska, krzyż, mgła, pamiętamy, pamięć. | |||
Polska | 2010.10.09 11:41 11.22 06:41 |
Mgła | Piotr Świtecki | ||
Ilekroć puszczone luzem myśli potykały się o smoleńską katastrofę, dziurawy kuferek pamięci wyrzucał mi przed oczy tę samą scenę z przeczytanego dawno temu opowiadania. | |||
Nie rozumiałem dlaczego. Nie dostrzegałem związku. Nie było związku! Ściągałem cugle, zawracałem. Opędzałem się jak od natrętnego, uprzykrzonego komara. Opowiadanie pochodziło z antologii, czy może czasopisma z „kobiecą” science-fiction. Niespecjalnie mnie wciągnęło, bo s-f preferuję w odmianie hard (im większe miotacze, groźniejsze planety, szybsze Musiałem wtedy popaść w srogie terminy czytelnicze, skoro niczego innego do połatania turbana nie miałem. Była to opowieść o pracowniku agencji reklamowej, przygotowującym kampanię opartą o futurystyczne motywy z początków ubiegłego wieku. Z trudem przebrnąłem przez rozwłóczone na parę pierwszych stron babskie mędzenie o niczym. Potem bohater wsiadł w samochód i przez następne dwie strony jechał na przeciwległy koniec stanu (miejscem akcji były oczywiście Stany Zjednoczone). Pod koniec trzeciej stwierdził, że się na tych tam podrzędnych stanowych szosach zgubił. Zauważywszy na poboczu samochód i stojącą przy nim dwójkę młodych ludzi zatrzymał się, by spytać o drogę. Wtedy jakimś cudem ta dotąd „mocno taka sobie” proza wyczarowała chwilę nasyconą absolutną magią. Wychodzący z samochodu bohater spostrzega na horyzoncie rozświetloną, zapierającą dech, pełną ruchu i śmiałych linii metropolię – zmaterializowaną wizję przyszłości takiej, jaką widziano przed ludzkością u zarania XX wieku. Dumne, rzeźbione w stali i szkle drapacze chmur, nad którymi majestatycznie żeglują pieszczone przez potężne reflektory, obłe cielska zeppelinów. Ubrana w srebrzyste kombinezony para trzyma się za ręce, zapatrzona w to piękno i rozmach, w przyszłość – swoją przyszłość. Światła miasta obejmują ich posągowe sylwetki migotliwym, tęczowym halo. Mężczyzna mówi coś, pochylając się lekko ku niższej o pół głowy kobiecie; ta wybucha cichym śmiechem. Gdy główny bohater odzyskuje wreszcie władzę w nogach i rusza w ich kierunku, zjawisko blaknie, robi się przejrzyste. Wyciągnięta rozpaczliwym gestem ku szerokim ramionom mężczyzny ręka opiera się o chłodne, wieczorne powietrze… * * * Sztuka, nawet nienajwyższych lotów, próbuje mówić o rzeczach, których matematyką wyrazić nie sposób. O tym, czego sobie nie uświadamiamy albo nawykowo odpychamy na bok. Co nas przerasta, z czym nie da się na co dzień stawać w szranki. Mówi także o tym, czego w naszym przygodnym życiu nie było i już nie będzie. Czasem dostrzegamy przemykający pod powieką cień. Łagodne falowanie emocji, echo tańczącego w głębinie lewiatana. Działa to również w drugą stronę. Dzięki obrzędom i sztuce możemy bezpiecznie przekroczyć obręb racjonalnej, „dziennej” świadomości. Doznaniom, które nie są naszej woli poddane, siłom obcym i bezgranicznie obojętnym na nasze jednostkowe istnienie, obocznym bytom zagrażającym ażurowej konstrukcji „ja” – możemy poprzez sztukę pozwolić się dotknąć. Za jej pośrednictwem smakujemy delikatne spoiny i alabastrowe dźwigary naszej kruchej, intymnej tożsamości. Smakujemy to, wobec czego zawsze jesteśmy debiutantami lub co najwyżej nieporadnymi amatorami. Możemy wyjść przed fortyfikacje, wyciągnąć w ciemność ręce – z nadzieją na dotyk innej dłoni. * * * O trzeciej nad ranem, w męczącym półśnie szańce rozumu wichrują się, łamią, zapadają. Postrzępione giezło uwagi parcieje, pod stół wali się święty Piotr racjonalności. Już tylko chiński mur oddziela ciemność od światła, porządek od chaosu. Ale i w nim pojawia się coraz więcej wyrw. Przez jedną z nich znowu wdziera się obraz tamtego futurystycznego miasta, podziwiającej je pary. Otacza bezwładną, otumanioną świadomość. Irytujący, niepotrzebny, natarczywy. W końcu zaczynam rozumieć. To tylko majordomus, anonsujący czekających gości. Bez niego, bez tej odrobiny etykiety, przygotowania… podani sauté, dożylnie, rzuceni na pożarcie widłami dosłowności – nie zostali by przyjęci. Tym razem nie odpędzam tej wizji. Pozwalam jej odejść. Spomiędzy drzew, z bruzd wilgotnej ziemi podnoszą się nieśmiało, wolno i jakby po omacku przejrzyste, mleczne pasma. * * * Zjawy, duchy, upiory zawsze były obecne w literaturze i w żywej, ludowej wyobraźni. Zwiastowały tragedię temu, kto je spotykał; przypominały o uniwersalnych prawach albo domagały się dla siebie uwagi śmiertelników. Czasem nie mogły się uwolnić od balastu doczesności, przykute do niego jakiegoś rodzaju nie dopełnionym przeznaczeniem, nie zbilansowanym rachunkiem. Zwykle była to – doznana albo wyrządzona – rażąca niesprawiedliwość, krzywda. W kwietniowy poranek zwrotnicę dziejów szarpnięto zbyt brutalnie. Rzeczywistość uległa rozdwojeniu. My zostaliśmy z tej strony, wtrąceni w żenujący, przyziemny spektakl pogardy, kłamstwa, tchórzostwa, pożądania… A pod Smoleńskiem fosforycznie połyskuje druga odnoga czasu, w której TAMTA Polska trwa. W której Tupolew wylądował i żywi złożyli w Katyniu hołd pomordowanym. W której jeszcze nie raz zadzieramy z synem głowy, podziwiając w święto Wojska Polskiego defiladę samolotów i helikopterów. W której opluwany i wyśmiewany dwadzieścia cztery godziny na dobę Prezydent ma wciąż dość godności, by Pałac Namiestnikowski dawało się bez goryczy nazywać Prezydenckim. Tamta Polska. Sporo nadziei, parę okruchów dumy. To już odeszło, to się już nie zdarzy. Ale boli jak po amputacji. Po naszej stronie, groby wołają o prawdę. Brzmi przenikający do szpiku kości krwawy recytatyw, w którym ci spod Smoleńska dołączyli do tych z Katynia. Taka jest o trzeciej nad ranem ta smoleńska mgła. * * * Jest też mgła tutejsza. Wywrócona na nice, szkaradna siostra smoleńskiej. Pełzająca nocami po wiślanej skarpie przy Krakowskim Przedmieściu. Jadowity wyziew łaknący małości, zdrady, zakłamania. Tej mgle nie odetną drogi pancerne barierki, funkcjonariusze BOR-u ani splątane korytarze. Nie przegoni jej błysk fleszy, rytualne bełkotliwe przemówienia. Nie ochroni przed nią osadzony bez wyroku w kaplicy, pogardliwie przezwany „totemem” smoleński Krzyż. Ta mgła już teraz dławi śmiech, przeżera sny, dotyka zimnym palcem w środku dnia. Nie rozwieje się, póki smoleńska katastrofa nie zostanie wyjaśniona. Póki brak będzie elementarnej równowagi: prawdy i sprawiedliwości. Tymczasem pod powierzchnią już trwa znany nam sprzed wieków taniec – i z wolna wylewa się na ulice… Z kościoła aż do zamku orszak zmarłych długi, Niosą żółte gromnice, Wiele trupów… jeden, drugi, Setny, nie przeliczysz więcéj… Tysiąc tysięcy… Berła – korony – szaty króleskie. Z gromnic dymy niebieskie, Mglą trupom twarze kościane. A trumien ile trupów – każdy niesie trumnę; Rzucają pod zamku ścianę, Budują wschodów kolumnę, Wysoko jak stogi gumien… Trumny się kruszą, Lecz tyle trumien! Wejść muszą. („Kordian”, akt III) | |||
Tekst opublikowany pierwotnie 9 października 2010 r. na portalu Niepoprawni.pl. |
3030 odsłon | średnio 5 (3 głosy) |
zaloguj się lub załóż konto by oceniać i komentować | blog autora |
Re: Mgła | |||
PP, 2011.01.30 o 18:30 | |||
Muszę sobie przypomnieć Kordiana... | |||
zaloguj się lub załóż konto aby odpowiedzieć |
© Polacy.eu.org 2010-2024 | Subskrypcje: | Atom | RSS | ↑ do góry ↑ |