słowa kluczowe: Chuch Berry, Jesse Jackson, murzyn. | |||
Humor, satyra | 2014.05.31 05:20 05:30 |
Czerwony Kapturek, troche długawy epilog | Piwowar | ||
Polityka forever | |||
Zakończenie bajki specjalnie sporządzone dla Pięknej części użytkowników i gości niniejszego Forum | |||
Czerwony Kapturek tymczasem sunął szparko po obwodnicy, wciąż nie mogąc ochłonąć ze zdziwienia, co to go dziś rano spotkało. Machinalnie uiścił myto na ostatniej bramce i nie rozpędzajac się zbytnio, zbliżyl do ślimaka na ulicy Elmhurst. Zadowolony, że psim swędem udało mu się ominąć korki, wyskoczył na egzyt, czyli zjazd, zredukował bieg przed światłami i bez zatrzymania przejechał skrzyżowanie z Oakton. Wkrótce podturlał się zwolna pod kompleks handlowy, gdzie znajdowały się delikatesy „U Babci” i wprawnie zatoczył od tyłu budynku. Zaparkował rownolegle do ściany, włączył hamulec powietrzny, który głośno sapnął i włączył czasomierz, gaszący silnik po trzech minutach. Wyszedł z budy i przeciagnął się zesztywniały, aż trzasnęły stawy. Dzyń dzyń! – zadzwonil do drzwi. – Who’s there? – Zapytała policjantka głosem nienaturalnie słodziutkim. – To ja, Heniek. Przywiozłem towar. Otwórz, babciu! Konsternacja po obu stronach. Babciny głos nie wydał sie Heńkowi znajomy, a odpowiedź Kapturka nie została ani trochę zrozumiana ze względów ewidentnych. Heniek sprężył się w sobie, węsząc coś niedobrego. – Babciu – odezwał się po angloamerykańsku – Czemu masz taki chrapliwy głos? – Przeziębiłam się w chłodni. – Babciu, rzekł znow Kapturek – a czemu jesteś taka zdenerwowana? – i jednym ruchem ręki otworzył potężny szoferski scyzoryk marki Red Buck, który zawsze nosił przy pasku. – Bo nie mogłam sie doczekac na dostawę. Heniek nacisnął klamkę i pchnąwszy energicznie drzwi, wpadł do środka, po czym zamarł, jakby w niego piorun trzasł, albo lepiej jakby zaraz miał się zamienić w żonę Lota. Na zydelku siedziała Babcia z kajdankami na rękach, obok stał z wciąż otwartą japą zamarły ze zdumienia inspektor w białym kitlu, a wokół miotała się podniecona znajoma postać. – Jesteś aresztowany – krzyknęła owa postać dobitnie do Heńka, pod zarzutem współudziału w przestępstwie dystrybucji narkotyków! Z powodu braku drugiej pary manetek, zalozyla Henkowi na przeguby plastikowe paski do mocowania kabli elektrycznych. – Babciu, babciu, powiedział po polsku Kapturek do przedstawicielki organu – czemu ty masz takie wyłupiaste oczy, krzywe zęby i tłustą dupę?” – Shut up! Nie rozmawiać! – zakomenderował babsztyl. Po chwili na sklepowy parking zajechała ku uciesze rzadkiej o tej porze gawiedzi, czarna buda szwadronu antynarkotykowego, z której wyskoczył rządek dziarskich chłopaków w ciemnych kombinezonach, hełmach i z krótkimi karabinkami do walk w mieście. Przewodził im żwawy, niewysoki sierżant w lustrzankach na rumianej facyjacie. Kopniakiem otworzył drzwi i zatoczył się z rozpędu na ścianę, te bowiem w ogóle nie były zamknięte. Nie minęła minuta, a Babcia z Heńkiem znaleźli się w przepastnym wnętrzu wehikułu pod kilkoma lufami beretek. Drogowa policjantka coś tam zawzięcie tłumaczyła sierżancinie, a inspektor, najwidoczniej oprzytomniawszy, gdzieś sie zapodzial, nie chcąc uczestniczyć w charakterze aktora w tym żenującym spektaklu. W komisariacie, nie powiem, potraktowano aresztantów niezbyt brutalnie, Wprawdzie Heńkowi odebrano nóż i telefon należący do firmy truckarskiej, ale dyżurny policjant zamówił pizzę za całe pięć dolarów z pobliskiego Little Cesara i postawił na stoliku dwa papierowe kubki wypełnione sikowatą kawą. Nasi bohaterowie nie odzywali się wcale, Heniek z wrażenia, a Babcia, bo jej się po prostu nie chciało. Personel placówki zaskoczony tym był niezmiernie, ponieważ aresztowani zwykle trajkoczą szybko, starając się wszystkich dookoła przekonać o swojej rzeczywistej czy domniemanej niewinności. Na próżno zresztą, bo ta dziwka zwana eufemistycznie Temidą, nie wypuszcza tak łatwo z zakrzywionych szponów raz złowionej ofiary. Kto to powiedział „dajcie mi aresztanta, a paragraf zawsze sie znajdzie”. To jest, że tak powiem, symptomatyczny atrybut naszej cywilizowanej społecznej rzeczywistości. A anglosaskie prawo, bardziej niż na paragrafach oparte jest na precedensach, które łatwiej sie tworzy niż przepisy i jest ich tyle, ile gwiazd w oczach po walnięciu literatki spirytusu bez soku pomidorowego. Babcia pizzy nie ruszyła, a Heniek skubnął nieco, bo od rana nic nie jadł. Popił kawy, ciesząc się że gorąca i rozejrzał sie wokół. Posterunek jak zawsze zatłoczony był niesamowicie. Co parę minut mundurowi dostarczali nowy towar w postaci typów najrozmaitszych, w przeważającej części czarnych na fizjognomii jak i na duszy, jeśli szczątki takowej gdzieś się tam jeszcze telepały. Dyżurny policajmajster spojrzawszy na nasza parę i podumawszy chwilkę, wykazał niezwykłą jak na możliwości stróża “prawa” inteligencję i niby przez pomyłkę umieścił Kapturka razem z Babcią w jednym pomieszczeniu. Ale na tym zakończyła się ludzkość przedstawiciela aparatu przymusu i nasi bohaterowie znaleźli się wprawdzie razem, ale za to w obszernym pomieszczeniu z jedną ścianą w formie kraty. Dookoła pozostałych ścian zainstalowana była długa ława, na której siedział najrozmaitszego autoramentu element. Ciemność dominowała, jeśli to jest wystarczajaco klarowna ekspresja. Twarze występowały długie, okrągłe, podłużne, poprzeczne, bez wyjątku zdegenerowane. Proszę mnie źle nie zrozumieć. Kolorowa ludność slumsow dużych miast USA jest wielce przerasowana i wystepują wśród niej częste problemy natury genetycznej. Powszechna narkomania dokonuje reszty. Szczególnie wzmocniona, czysta forma kokainy, znana pod nazwa crack, sieje wyjątkowe spustoszenie w młodych organizmach i umysłach. Kukurydziany syrop zawarty w wypijanych w gigantycznych ilościach kokakolach i innych płynnych świństwach, wpływa na uformowanie reszty ludzkiej niegdyś powłoki, tak mniej wiecej w dół od grdyki. Ale dość dygresji. Smród potu, whisky i papierochów tworzył odpowiednią do tego ponurego miejsca atmosferę. Tak więc na ławie siedziało może ze dwudziestu przerażających osobników, plus dodatkowo kilku przemierzało salę tam i z powrotem, czasem potrącając się nieprzytomnie. Pośrodku dłuższej ściany siedział olbrzymi, szczególnie wszerz, nalany murzyn, którego wszyscy darzyli dziwną a niewytłumaczalną czcia, tytułujac bossem albo chiefem. Musiał to być jakiś lokalny kacyk pośród miejscowej slumsowej społeczności. Babcia z widocznym przestrachem spojrzała na przetłuszczoną facyjatę wystającą bez szyi z fury słoniny i mięsa. Ci, którzy byli jeszcze w miarę przytomni i nie w narkotykowym transie, spojrzeli z zaciekawieniem na Babcię, jak na smakowity hamburgier, ale Heniek szybko wcisnął ją w sam kąt, jakby odgradzając sobą od reszty pomieszczenia. Nie minęło nawet pięć minut, jak przybieżał drobny murzynek o skośnych, przymrużonych od maryśki oczkach, jak powiadaja “higher than a kite”, podszedł do Kapturka i załamującym się z podniecenia głosem oznajmił: – Boss chce rozmawiać z twoją dziewczyną. Heniek zrobił najgłupszą minę, na jaką go było stać i odrzekł przytomnie: – Me no oonderstent Yinglysh. Chłopak znikł. Po chwili boss raczył powstać ociężale, a cała sala zamarła czy to z trwogi, czy to w oczekiwaniu, że oto zaraz stanie się coś sensacyjnego. Świta zasłoniła sobą widok przez kraty. Heniek stał twarzą w ksiezycowatą, kulistą twarz z trzysta piecdziesięcioma funtami biomasy o sile walca parowego. Wiedział, że ten epizod nie może zakończyc się dobrze. Chief powiedział coś nieładnego. Z twarzy Kapturka mimo wysiłku znikł wyraz głupkowatosci, ustępując miejsca maksymalnej koncentracji. Niestety, Heńka wychowano w duchu tradycji i chcąc nie chcąc, powiedział wyraźnie cedząc słowa: – In my presence, it is not advisable to insult ladies. Na takie bezczelne dictum acaerbum, murzynisko poszarzało z oburzenia Wyciagnąło przed siebie łapska, przy których bochny chleba przybierają postać niewinnych kajzereczek z twarożkiem, jakie mamuśka szykuje do tornistra małej drugoklasistce ze śmiesznymi warkoczykami. Kapturek odsunął się nieco do tyłu i zaparł piętą o ściane. W tym samym ułamku sekundy, całe swoje jestestwo, wszystko, co pamietał z lat swojej sportowo wyczynowej młodości, na dodatek całą swoją furie i frustrację nagromadzoną przez te kilka dekad swej niespokojnej egzystencji, skoncentrował i zainwestował w ten jeden dyszel, dyszel swojego zycia, dyszel wszechczasów. Henkowa pięść, przecież nie najmniejsza, ugrzęzła głęboko z siłą nieopisaną i ze wstrętnym, chlupoczącym odgłosem, w murzyńskim brzuszysku. Kapturek poczuł, że coś mu się przestawiło w nadgarstku, chrupnęło w barku i wygięło w łokciu. Od wstrząsu pociemniało mu w oczach. Zaskoczenie było kompletne. Grubas przez sekundę czy nawet dwie stał nieruchomo, po czym oczy uciekły mu w głąb wypukłej niezawodnie od nadmiaru inteligencji czaszki i owinął się dookoła Heńkowej ręki jak olbrzymi balon napełniony wodą. Heniek chwycił drugą reką przegub tkwiący wciąż w lipidach bossowego cielska, nadludzkim wysiłkiem rzucając eks-przeciwnika na przeciwległą ścianę, gdzie ten padł sflaczały na ławę, która pękła od uderzenia zwalistego dupska jak od kafaru. Gawiedź jęknęła z przerażeniem. W sekundę dwóch zwinnych osobników przypadło do Heńka i Babci, ale ten w ogóle nie myśląc, machinalnie zdzielił jednego kantem dłoni na odlew, trafiając w nos. Coś tam cicho trzasnęło, po czym drugi koleś cofnął się przezornie, nadal jednak czając się jak puma. Wszystko nie trwało nawet dziesięciu sekund. Zaraz powstał z ławy wysoki, stary murzyn, kościsty i żylasty i kocim krokiem podkradł się do mężnego obrońcy białogłów. W zębach koloru kukurydzy trzymał małą fajeczkę również z kukurydzy, a kręconą czupryne miał tak białą, jak świeżo spadły śnieg. Gestem dłoni posłał na miejsce awanturników, z których jeden trzymał się za krwawiący nos, krótkim spojrzeniem zlustrował grubego, który wciąż nie mógł złapać oddechu w bezzebną gębę i odwrócił się do Heńka. Ten czując, że z pewnością musi mieć do czynienia co najmniej z jakimś sławnym nożownikiem, pojął, że chyba tym razem nie wyjdzie z tej sytuacji żyw. Jak przystało na Sarmatę, postanowił nie sprzedać się tanio. Nieco nerwowym ruchem zrzucił skórzaną kurtkę i owinął nią sobie przedramię, czając się i uważnie patrząc w oczy napastnika. Chudzielec wyciagnął do Heńka szczupłą rękę z zaskakująco dobrze utrzymanymi paznokciami. Heniek wciąż jeszcze pełen adrenaliny, patrzył na niego jak osaczony wilk. – Calm down, son, this is no time or place for stupid fights – powiedział spokojnie stary – You too f’kn modda phokka niggas”– rzucił w kierunku co bardziej nerwowych slangiem z najgłębszych czeluści slumsów południa miasta. Trzeba wyjaśnic, ze epitet „nigger” nie jest obraźliwy, jeśli użyty przez jednego przedstawiciela czarnej społeczności w stosunku do drugiego. Heniek stał bez ruchu, nieco skonfundowany, lecz czujny. – These folks won’t realize that you guys do not belong here. Kapturek uniósł brwi, zadziwiony poprawną angloamerykańszczyzna w tym wykonaniu, w tym miejscu i w tej sytuacji. Dziadek jeszcze raz spojrzał w kierunku bezwładnego bossa obojętnie, a potem znów na Heńka. – He is an animal – szepnął – And all those men can be impressed only by nothing but a show of brute force. This is the reality we must live in – dodał, wskazując na resztę towarzystwa – Sam za chwilę zobaczysz, że mam rację. Heniek, aczkolwiek wciąż z dużą dozą nieufności, usiadł ostrożnie koło dziadka, cały czas bacząc, aby Babcię mieć między sobą a ścianą. Jakoż po chwili podszedł niepewnie jakis człowieczek z paczką papierosów w wyciągnietej dłoni, zapewne wietrząc szerokimi nozdrzami nowego chiefa. Heniek nie palił od wielu lat, ale instynkt podszepnął mu, że właśnie teraz powinien. Wyciągnął cienkiego Salema, a drugą ręką zapalniczkę, którą jako trucker zawsze miał przy sobie. Podał ognia i sam zapalił, starając się nie dławić dymem, od którego odwykł. Sympatia sali całkowicie przeniosła się na stronę Kapturka. Nikt już nie zwracał uwagi na Bossa, oprócz jednego młodziaka, który wachlował go zdjętą z głowy bandaną. Wszyscy podchodzili, żeby zamienić parę słów, albo żeby tylko wysunąć strzałkę. Z wielką adoracją klaniali się Babci, jak tylko potrafili, tusząc, że ona musi byc jakimś dobrym moozimoo, czy też inną boginią, albo co najmniej kimś bardzo ważnym. Wreszcie wstać zdołał sam grubas i przyczłapał sie z wyciągniętą łapą. Ścisnął Henkowi nadwyrężoną rękę z siłą wściekłego goryla. Ten, przezwyciężając zdrętwienie, odwzajemnił uścisk, ale trochę słabiej. Znów mu pociemnialo w oczach, tym razem z wysiłku. – Ya is a goo men, bro! – wymamlały tłuste wargi – Whe’ya fro? Who ya is? - Slumsowcy bowiem nie wymawiają końcówek. – Just a trucker. Ordinary driver – odpowiedzial lapidarnie Heniek. – O, ho, ho, ho! – zarechotał basem tłuścioch – No jist driva! Ya to goo for bee’ jist lake driva! Dziadek zachichotał. – Ya no laugh, Chuckie! He godda be someone! Babcia już oprzytomniała z przerażenia i spojrzała na dziadka, który wydał się jej znajomy. – Sir – zwróciła się do niego – I know, who you are. You are Chuck Berry! Stary człowiek ucieszył się niezmiernie. – I wish… – odparl – Też mam na imie Chuck i też gram na gitarze, ale gdzie mi do Mistrza. Ale co wy tu robicie? – Zapytał nagle rzeczowo, zmieniając temat. Kapturek ruchem podbródka wskazał przez kraty sprawczynię całej afery, policjantkę, co właśnie trzeszczała przez telefon podręczny, siedząc zadem na biurku szefa policji. – Shit – rzekł Chuck tak poprawną angielszczyzną, jak wprzódy. Zaraz jednak zmitygował się i spogladając na Babcię dodał: – Excuse me, ma’am. Pokiwał głową ze zrozumieniem. – Wiesz co – stwierdził po chwili zadumy, wy macie wygraną sprawę w sądzie. O dyskryminację mniejszości – See – wyjaśnił Heniek – my jesteśmy z Polski, a to w ogóle nie ułatwia nam sytuacji w żadnym sądzie. – A to jeszcze lepiej! – ucieszył się Chuck. Sam wielebny Jesse Jackson z przyjemnością zjawi się na sali sądowej i nada sprawie sensacji. Czuj sie milionerem już od zaraz. – E, tam – zwątpił Kapturek – Jesse Jackson jest wielki i sławny, a my jesteśmy skromni imigranci. – To jego funkcja – stwierdzil uroczyście stary – On dba o popularność wśród grup etnicznych, a te go potem popierają w kampanii na prezydenta USA. Pójdziecie do jego biura na South Side i powiecie sekretarce, ktora sie nazywa Melinda, że was przysłał Chuck. That’s it. Po prostu Chuck. Nazywam sie Davis, ale to nieważne. Jesse już bedzie wiedział. Davis i Heniek wymienili numery telefonow. A Babcia zadeklarowała: – Jeśli ktokolwiek z twojej dzielnicy przyjdzie do mnie do sklepu i powoła się na Chucka, dostanie za darmo kawę i polskiego donata zwanego pączkiem. W ramach reklamy. Niech Henry powie, jak dobrą robimy kawę. Miła pogawędka wcale nie sprawiła, że pracująca na maksymalnych obrotach klimatyzacja miałaby nieco pofolgować. Heniek podniósł kurtkę, chcąc ją zarzucić na ramiona Babci. W tej chwili wyczuł w kieszeni coś twardego o podłużnym kształcie. Prywatny telefon komorkówy, którego władza niechcący nie skonfiskowała. Nie przypuszczała bowiem ze biedny Polaczek może mieć aż dwa aparaty. Z szelmowskim uśmiechem ukrył fant w dłoni i ukradkiem wsunął w rękę Babci. Dziadek klepnął się w kolano z zadowoleniem. Także gruby Chief z nieoczekiwaną u niego bystrością, kątem oka zauważył Babciny manewr. Szczęśliwy, że może przyczynić się do narobienia kłopotów władzy, stanął przy Babci, swym cielskiem zasłaniając ją przed zakusami wścibskiego wszechświata. Chuck padł na posadzkę i zaczął się dusić. Kordon postaci otoczył go szczelnie, wypełniając i tak już zatłoczoną przestrzeń poczekalni. Jednak ten fortel, mający za zadanie odwrócenie uwagi strażnika, nie był potrzebny, ponieważ ten obojętnie czytał sobie komiksy w gazecie przedmieść The Daily Herald. Babcia nie traciła cennego czasu. Szybko wycisnęła numer 411, który łączy z informacją. W następnym momencie automatyczne łącze wykręciło numer kancelarii adwokata Joela Zylbera, który, jak oznajmia ogłoszenie w polonijnej prasie, “specjalizuje się w jeździe w stanie nietrzeźwym, przestępstwach imigracyjnych i kryminalnych”. Drugi policjant z nogami na biurku czytał Chicago Tribune, nie zwracąjac najmniejszej uwagi na zamieszanie w celi. Przekonany był, że Babcia się modli. Sekretarka Zylbera odezwała się po chwili. – Chciałabym rozmawiać z panem Zylberem – powiedziała Babcia półgłosem. – Are you Polish? – od razu zapytała rutynowo panienka. – No, I am American – odpowiedziała Babcia z rozbrajającym brytyjskim akcentem. – W czym problem? Babcia krótko wyłuszczyła naturę sytuacji, w jakiej się znalazła. Sprawa jasna jak słońce. – Dwa tysiące dolarów, z czego pięćset dzisiaj. Adwokat Les Hunter będzie u was za pół godziny i pod wieczór będziecie w domu. Then you will discuss with Mr. Hunter the option of pressing charges against the police department. Akurat tak się złożyło, że właśnie bohaterka dnia, sierżantka Hernandez, skończyła telefoniczną perorę i dostojnie, pełnym powagi krokiem, zbliżyła się do celi. Dyżurny odlożył gazetę i z szacunkiem zdjął nogi z biurka. Teraz wydarzenia potoczyły się błyskawicznie. Niemal w tym samym momencie w drzwiach komendy stanął wysoki młody człowiek z pewną siebie miną. – Adwokat Les Hunter jestem z firmy adwokackiej Joel Zylber and Associates – rzucił energicznie. – Czego pan sobie życzy? – zapytał grzecznie strażnik. – Chcę rozmawiać z moimi klientami, Babcią i Czerwonym Kapturkiem – poinformowal Hunter. Hunter bowiem, jak to zwykle w bajce o Czerwonym Kapturku bywa, oznacza myśliwego. Babę jakby zamroziło. Zmalała. Szczęka jej opadła niemalże na policyjny pas, ów pas pełen gadżetow, który rekompensować miał lack of self confidence czyli braki w samookreśleniu, a z jej gardła wydobył się nieartykułowany charkot. – I am pressing charges – ciągnął elokwentnie Les – oskarżam w imieniu moich klientów urząd miejskiej policji w Chicago o nękanie i bezpodstawne zatrzymanie obecnych tu Babci i pana Lechowicza. Konsekwencją tego oskarżenia może również być proces o dyskryminację. Baba zachwiała się i zaczela się dusić. (Chuck już dawno powstał z podłogi i z zainteresowaniem śledził akcję, która teraz toczyła się jak w filmie Hitchcocka). Zakreciła się na pięcie i sapiąc jak kompresor Heńkowej ciezarówki, wybiegła z komisariatu, aby nigdy więcej się tam nie pokazać. Tego wieczoru światło na zapleczu Babcinych delikatesów świeciło się do późnych godzin nocnych. Jakiś zapóźniony ulicznik czy tez boom zaglądajac przez niedosuniętą do końca roletę, mógłby dojrzeć niestarą dystyngowaną panią pogrążoną w rozmowie, zapewne interesujacej, z grubawym osiłkiem. Gdyby jeszcze okno było uchylone, poczułby aromat egzotycznie sporządzanej mocnej kawy i jeszcze czegoś, co krwistoczerwonym płynem wypełniało niewielkie stakanki na wysokich nóżkach, a pachniało jak dojrzałe jagody i migdały. A co się stało z niedźwiedzicą? W oryginalnej bajce złe stworzenie pozbawione jest skóry, która wisi na płocie i suszy się w słońcu, a scenka ta tworzy epilog. Niestety, a może i stety, niniejsza historia, to nie tak zupełnie bajka. Większość akcji, epizodów, sytuacji, kiedyś miała miejsce, albo mogła się wydarzyć. Nawet wizerunek Babci odpowiada opisowi właścicielki jednego ze znanych polskich sklepów spożywczych w Chicago. Tak więc cóż, cóż z niedźwiedzicą? Niedźwiedzica otrzymała formalną pochwałę na piśmie z pieczątką od samego komendanta drogowej policji stanu Illinois. Za gorliwość i czujność w walce z bezprawiem. I tydzień urlopu, jak najbardziej płatnego, aby dać czas na ukręcenie sprawie łba. I awans, i propozycję przeniesienia do stołecznego miasta Springfield, z której skwapliwie skorzystała. Heniek otrzymał polubownie niezbyt gigantyczną, ale całkiem zacną sumkę, aby do owej sprawy nie powracał. A od Babci i jej delikatesow, raz na zawsze wszystkie agencje i agentury rządowe się odwaliły. To lepsze niz pekuniarna rekompensata. Choć pan Hunter co rusz wydzwania do Babci nalegając, aby założyła jednak sprawę sądową o dyskryminację. Co jeszcze możemy stwierdzić, aby zakończenie naszej historii było trochę bardziej typowe jak na bajkę? Wspólne doświadczenie z władzą bardzo zbliżyło Heńka z Babcią, którzy i tak już się trochę lubili. Heniek stał się nieco częstszym gościem Babci niż wprzódy. Może coś z tego wyjdzie. Ale to będzie zupełnie inna bajka, jak to napisał poeta i pisarz angielski Rudyard Kipling. Teraz uzupelnienie zakonczenia - takie jakby poslowie: Heniek uzyskaną kwotę zamierzał przeznaczyć na zadatek do nabycia ciągnika siodłowego lub dwóch, aby znow spróbowac własnego biznesu. Wiecie, chciał uprzedzić ewentualne pomówienia, jakoby miał spotykać się z Babcią jedynie dlatego, że ona ma sklep. Taka była ta jego kurpiowska ambicja. Ale Babcia wkurzyła się na niego niemożebnie za taki poroniony pomysł i literalnie wybiła mu go z głowy. Co ty, myslisz, że będziesz miał wiecznie trzydzieści lat? – krzyczała na niego. To był jeden, jedyny raz, gdy Babcia sie wściekła na Kapturka, którego najwidoczniej lubiła bardziej, niż dotychczas przypuszczaliśmy. No, może niezupełnie jedyny on był, ten raz. Kiedyś bowiem dawniej, Heniek nadmienił, że niepotrzebnie tylko zawraca Babci głowę. „Nudziarz jestem, pani Wando”. Bo Babci było Wanda, a wówczas jeszcze byli na pan i pani. „Mało to bystrych, elokwentnych chłopaków kręci się po Chicago?” Babcia na to odpowiedziała z udawanym chłodem: „Panie Henryku, niech mi wolno będzie samej decydować, z kim mam się przyjaźnić”. Niesamowita była ta Babcia, nieprawdaż? I dodała: „Chyba nie muszę panu sugerować, z czym pan ma przyjść do mnie następnym razem”. Heniek z przyjemnościa postąpił wedle sugestii Babci i przytargał wielgachną miotłę ciemnoczerwonych róż z polskiej kwiaciarni. Zdaje się, że nawet przyjechał wtedy na tym swoim harleju pod krawatem i w białej koszuli. Zupełnie nie wiem, jak on to zrobił, że się cały nie pokrył miejskim kurzem. Ale to było dość dawno. Tak, że koniec konców, część funduszy włożył na długoterminowy kredyt powierniczy, a resztą opłacił rozmaite kursa w Chicago University of Technology. „Pi ejcz di” to chyba z niego już nie będzie, ale amerykański inżynierski dyplom zawsze może się przydać. Tę opcję Babcia szczerze pochwaliła. Jeszcze ponoć widziano go, jak się szlajał po rozmaitych jubilerach i na Belmont, Pod Kręcącym Się Zegarem, oglądał jakieś pierścionki i inne świecidełka, chyba nie dla siebie, ale może lepiej nie wnikajmy w prywatne zakamarki jego życia i nie powtarzajmy plotek. | |||
Teraz to już naprawdę koniec... |
5157 odsłon | średnio 5 (2 głosy) |
zaloguj się lub załóż konto by oceniać i komentować | blog autora |
Re: Czerwony Kapturek, troche długawy epilog | |||
Krzysztof J. Wojtas, 2014.05.31 o 08:04 | |||
No i skończyło się tak, jak się miało skończyć. A teraz czas wracać na Kurpsie. | |||
zaloguj się lub załóż konto aby odpowiedzieć |
Re: Czerwony Kapturek, troche długawy epilog | |||
J.Ruszkiewicz - SpiritoLibero, 2014.05.31 o 21:35 | |||
Doskonała narracja. Szacun Kolego! (Choć mam pewne obawy czy mam prawo tak mówić...:) | |||
zaloguj się lub załóż konto aby odpowiedzieć |
Re: Czerwony Kapturek, troche długawy epilog | |||
Piwowar, 2014.05.31 o 22:06 | |||
Nie rozumiem podtekstu. Bardzo mi jednakże miło, dziekuje za dobre slowo. Nie chce misie pisac o sprawach powazniejszych, wiec odprężmy się nieco przy tekstach mniej istotnych. Szczególnie przy końcu tygodnia, zwanym z ruska łykędem. Tak, wracajmy do kurpsiowskich lasów, póki jeszcze państwowe i dostępne... | |||
zaloguj się lub załóż konto aby odpowiedzieć |
© Polacy.eu.org 2010-2024 | Subskrypcje: | Atom | RSS | ↑ do góry ↑ |