słowa kluczowe: robota w Chicago, rządowe kontrole.
Humor, satyra2014.05.31 02:30 04:27

Kapturek w US, cz. Trzecia

   

Dalszy ciąg przygody Heńka Kapturka

 
Tak rządowe agencje traktuja polonijne biznesy
 
   Trokerski nos, szczególnie dobrze wyrobiony na wertepach tej jakże niewdzięcznej kariery, nigdy nie zawodzi. Portoryczka bowiem, ile sił w kopytach trzystu dwudziestu mechanicznych koni, grzała właśnie pod adres spisany z faktury, po drodze nerwowo usiłując połączyć się z dyżurnym inspektorem sanitarnym, ktory jakoby miał utrzymywać dobre stosunki z organizacją USDA, czyli czymś w rodzaju odpowiednika SanEpidu. Wreszcie inspektor podniósł słuchawkę i wielce zadziwiony otrzymał polecenie natychmiastowego stawienia sie pod adresem, gdzie znajdowały sie delikatesy "U Babci". Aczkolwiek niechętnie, rzucił wszystko, a właśnie prowadził doświadczalny test uproszczonej metody oznaczania cholesterolu w żywności, i zaopatrzywszy się w dodatkową porcję lurowatej a śmierdzacej kawy z automatu w kartomowym kubeczku, podreptał odpalić swój prywatny stuletni wehikuł.
   Przed zjazdem na Elmurst, policjantka wyłączyła syrenę i koguta na dachu. Zjechała na parking po drugiej stronie ulicy i na piechotę poturlała się pod drzwi Babci. O tej porze nie było tu żadnego ruchu, więc aby nie wzbudzać podejrzeń, obeszła budynek wokół, pocąc sie nieco w upalny chicagowski poranek, po czym nacisnęła przycisk dzwonka wejścia na zapleczu. Dzyń, dzyń!
– Who's there? zapytał ze środka miły, niski alt.
– This is me, Henry, odpowiedziała latynoska udawanym tenorem, co jej przyszło zupełnie bez trudu, a także z silnym akcentem, który również miała wyssany z mlekiem obojga rodziców.
   Babcia podniosła się zza biurka, trochę zaniepokojona. Spodziewała się wprawdzie dostawy, ale dopiero około czwartej. Poza tym, jaki powód miałby Heniek, czy ktokolwiek inny z polskiej firmy transportowej, aby odpowiadać Babci w obcej mowie angloamerykanskiej?
– Henry who? zapytała przez drzwi podejrzliwie.
– Henry... i tu pani oficerka wyharczała jakis zlepek dwu- i trójdźwięków, zakończywszy partykułą, która w większości języków świata cywilizowanego oznacza narty.
   Babcia zamarła, gorączkowo zastanawiając się, co to moze znaczyć. Kapturek wszak nazywał się po prostu Lechowicz. Aby zyskać na czasie, zapytała jeszcze:
– What have you got?
   Babcia była babcią tylko z nazwy. W rzeczywistości właścicielka sklepu liczyła pewnie trochę powyżej czterdziestki, ale być może nawet i nie tyle. Była to zadbana, inteligentna i pełna klasy osoba, ubrana gustownie, acz praktycznie w drogie markowe farmerki, tiszert bez żadnych insygniów i wygodne, białe snikersy. Dokładnie tak, jak wypada ubrać się do roboty, choćby we własnym biznesie. Pewnie miała na sobie trochę za sporo złota, jak na nasz gust, ale musimy pamiętać, że w pewnych specyficznych środowiskach czasem wypada zrobić impresję właściwą danemu statusowi społecznemu, nawet, gdy się wie, że to niekoniecznie musi być w zgodzie ze wszystkimi zasadami dobrego smaku. Krótkie, ciemne włosy Babci zaczesane były ze względów praktycznych nieco do tyłu. Ledwie widoczna pajeczynka w kącikach piwnych oczu zdradzała pogodną naturę. Na szyi na delikatnym złotym lancuszku wisiały połówkowe okulary tylko do czytania.
   Babcia podeszła do drzwi i drobną dłonią ujęła rękojeść stojącej u framugi potężnej loli z duraluminium, oryginalnie zaprojektowanej jako treningowy kij do palanta, czyli bejzbola. Odsunęła na bok zakrywkę judasza.
   Ale właśnie wtedy władzy odechciało sie udawać.
– Policja, otwierać, wrzasnęła wyżej wymieniona władza głosem przeraźliwym, który się z nadmiaru emocji załamał.
   Babcia skrzywiła się z niesmakiem, ale nawet pomimo tego grymasu, twarz jej pozostała sympatyczna. Babcia po prostu nie potrafiła być niemiła. "Czego tu może chcieć policja?" – zastanowiła się półgłosem, ale widząc przez wziernik rządowa blachę, zwolna odsunęła rygiel i uchyliła drzwi. Grubaska bezceremonialnie wtoczyła się do środka.
   Chamstwo zawsze raziło Babcię, ale przebywając a USA dobrych kilka czy kilkanaście już lat, nauczyła się niczemu nie dziwować publicznie.
– Czym mogę służyć? zapytała grzecznie, choć niezbyt ciepło.
   Intruzka rozgladała się wścibsko po zapleczu.
– Co tu sprzedajecie? – zapytała zaczepnie.
– Czemu pani oficer nie weszła od frontu? Wszystko jest ewidentnie wyeksponowane na półkach.
   Angielszczyzna Babci była ze wszech miar doskonała, a nieznaczny akcent można było od biedy wziąć za brytyjski.
   Karaibka nieco spuściła z tonu, wyczuwając, że ma do czynienia z kimś lepszym od siebie. Zazwyczaj bowiem klasa onieśmiela ochlos. Jednak z głębi swej ciemnej psychiki zawzięła się szczególnie, ponieważ zazwyczaj policjanci cierpią na lack of self confidence, czyli kompleks niższości.
– Od zadawania pytań to ja jestem, burknęła opryskliwie, choć już ze znacznie mniejszą pewnoscią siebie – Otrzymaliśmy informację – ciągnęła dalej – że tu się zbierają polscy trakerzy i używają narkotyki.
– Otrzymała pani oficer fałszywą informację, bo trakerzy, szczególnie polscy, o ile wiem, narkotyków nie używają.
– Muszę sprawdzić! – z irytacją w głosie zakomunikowała ta z blachą, nie precyzując jednakże, co mianowicie zamierza sprawdzać.
– A nakaz pani ma? – zapytała Babcia nie tracąc zimnej krwi. Bez nakazu to muszę panią oficer wyprosić, ponieważ tu jest produkcja higieniczna i zgodnie z przepisami sanitarnymi, nie wolno tu wpuszczać nikogo obcego. Proszę bardzo od frontu.
   Zbita zupełnie z tropu oficerka nie wiedziała, co powiedzieć. Z opresji uratował ją dzwonek u drzwi. Dzyń, dzyń!
   W obecnosci organu władzy, Babcia odstawiła na miejsce swoje smieszne uzbrojenie. Otworzyła.
   W drzwiach stało indywiduum dość interesujące. Drobny, chudy i niewysoki starszy facecik ubrany w biały fartuch laboratoryjny z naszywką. Pomarszczona twarz o ziemistej cerze, łysa czaszka i trochę odstające uszy, okulary krótkowidza bez oprawek na samym czubku nosa - wszystko to charakteryzowało typ unikalny. Nawet nie mając pojęcia o profesji owego jegomościa, można było rozpoznać na pół mili naukowca. Inspektor sanitarny.
– Dzień dobry – wyjąkał gość w progu niesmiało.
   Babcia, nie wiadomo dlaczego, uswiadomiła sobie nagle, ze człowieczek może się okazać mimo wszystko nadzwyczaj sympatycznym.
– Chciałem... – zaczął inspektor niepewnie.
– Proszę, uśmiechnęła się Babcia – niech pan wejdzie.
– Kontrola sanitarna! wyskrzeczała umundurowana ropucha wysuwając się z głębi zaplecza.
   Inspektor wszedł i rozejrzał się ciekawie. Z widoczną przyjemnością wciagnął w nozdrza aromat polskich delikatesów, w którym dominowała nuta „potrójnie wędzonej” polskiej kiełbasy (cokolwiek to miałoby oznaczać), bez saletry ani innych konserwujacych chemikalii, za to bardzo z czosnkiem i owszem. Wszedł dalej, do właściwego pomieszczenia sklepu. Czy mimo woli, czy też nie, uśmiechnął się do Babci życzliwie.
   Sklep bowiem niczym nie przypominał etnicznych zagraconych straganów z South Side’u. Tu nawet projektant traktował klienta z rewerencja. Wysoki sufit, nieco stylizowany na ludowo, ściany z ciemnej glazurowanej cegły, szerokie linie, przestronne, świetliste okna, wszystek szczegół świadczył o dbałości o wykończenie i prawdziwym profesjonalizmie, już niemal nie spotykanym w amerykańskiej rzeczywistości. Najbardziej imponujące wrażenie stwarzała posadzka ułożona z dużych, ceramicznych płyt koloru brunatnego, wśród których zwracały uwagę dwie wmurowane podświetlone gabloty z grubego szkła, po którym się chodziło, a w nich atrapy rozmaitych makaronów, kasz, pieczywa. Cały sklep świecił czystościa i porządkiem, jako że klientela jeszcze nie nadeszła.
   Inspektor zagapił się w zachwycie iście cielęcym, ale nie wolno mu było nic powiedzieć, a to z racji wykonywanej funkcji, stał więc w milczeniu. Nie wiedział, co ma robić, nie tego się przecież spodziewał, zważywszy na ton, jakim go wezwała znajoma policjantka.
Do rzeczywistości przywołał go przeraźliwy skrzek funkcjonariuszki: „La cuccaracha, la cuccaracha! Cockroach!” poprawiła się natychmiast. Babcia zaszokowana pobiegła na miejsce, a za nią podreptał człowieczek w fartuchu. Od początku istnienia firmy, nikt tu nie widział ani karalucha, ani myszki, ani też żadnego innego zwierza, powszechnie, a nie wiem, czy koniecznie słusznie uważanego za szkaradzieństwo.
   W kącie przy kasie dreptała w miejscu grubaska, mierząc wyciągniętym palcem w podłogę. Na samym środku prezentował się prominentnie dorodny, chyba dwucalowy sześcionogi stwór, połyskując bezczelnie czarnym, chitynowym pancerzem.
   Widzac owo straszliwe stworzenie, Babcia parsknęła niepohamowanym śmiechem, podnosząc z podłogi gumową zabawkę. Wesołość babcina udzieliła sie też inspektorowi, który uśmiechnął się blado.
   Zbite z tropu babsko nie rzekło nic, ale ze zdwojonym zapałem jęło myszkować po półkach, podczas gdy inspektor z Babcią wdali się w pogawędkę, spacerując po sklepie. Przedstawiciel rządowej komisji zaskoczony był mile wiedzą Babci w zakresie przepisów sanitarnych i ich zastosowania w praktyce. Dziadek okazał się zresztą w istocie zupełnie miłym i inteligentnym starszym panem, choć jego nieśmiałość niemal dorównywała poziomowi jego doświadczenia zawodowego.
   Niezmordowana policjantka zjawiła się ponownie, dzierżąc w łapsku okrągłe pudełko.
– Glizdy – stwierdziła lakonicznie a triumfalnie – Ci imigranci nie mają bladego pojęcia o podstawowych zasadach higieny. Przechowują w chłodni, zaraz obok produktów mleczarskich glizdy na ryby. Kompletny brak kultury.
   Istotnie, w czarnej masie widniały różnolokorowe cielska opasłych rosówek.
   Babcia z inspektorem spojrzeli znacząco po sobie. Babcia wzięła w dłonie opakowanie i bez najmniejszego wstrętu zaczęła zajadać robaki, częstujac też nimi inspektora, któremu ów egzotyczny specjał nawet wydawał się smakować.
– Proszę – wyjasniła. – Te robaki wykonane są z żelatyny o smaku owocowym, a gleba z pokruszonych ciasteczek Oreo. Taki żart. Zresztą informacja o składzie produktu i nazwie producenta podana jest na wieczku Produkt made in the U.S.A. With pride, I assume...
   Okragłe lico policyjantki zaczęło przybierac coraz bardziej i bardziej chmurny wyraz.
– A to co za swinstwo? – zapytała zaczepnie wskazując na gablotę z równo poukładanymi swieżutkimi wypiekami.
– Makowiec – odparla Babcia po polsku.
– Co takiego?
– Poppyseed strudel
– To narkotyk!!! – zakrzyknęła triumfalnie przedstawicielka tak zwanego prawa i tak zwanej sprawiedliwości, choć jej obowiązki nie wykraczały poza wypisywanie tykietow za szybkość i parkowanie – Opium – pochwaliła się inteligencją – Skąd to macie?”
– Znikąd. Sami pieczemy.
– Oskarzeni jesteście – prawiła baba z patosem – o produkcję i rozprowadzanie narkotyków.
   Dalej brzmiało to jak klepana sucho i szybko jakaś formułka, a może modlitwa, a może zaklęcie. Na koniec: „Konfiskujemy zawartosc kasy. Ile tam jest?”
– Czterdziesci siedem dolarów i dwadzieścia pięć centów – wyrecytowała Babcia, prezentując już naprawdę nadludzką cierpliwość. Inspektor ze zdumienia zgłupiał całkowicie i otworzył gębę, nie odzywając się w ogóle. Okularki znów zjechały mu na sam czubek nosa. 

4652 odsłony średnio 5 (2 głosy)
zaloguj się lub załóż konto by oceniać i komentować    blog autora
linki, cytaty, nowiny
najwyżej  oceniane
zeszyty tematyczne
najbardziej kontrowersyjne artykuły
najnowsze komentarze

© Polacy.eu.org 2010-2024   Subskrypcje:    Atom   RSS  ↑ do góry ↑