słowa kluczowe: JP II.
Idee2014.04.26 08:22 08:27

Putnik

   

Rozważania naiwne

 
Stary tekst przypomniany z okazji bieżących wydarzeń w Watykanie
 
Dawno, dawno temu, pod wplywem impulsu, a w kilka dni po śmierci Jana Pawła II, napisał mi się taki tekst. Nie był przeznaczony do publikacji, jako że ów mrożny powiew konfuzji zaczynał już dawać sie odczuwać. Może należało go traktować jako rodzaj nadziei, że może jednak to nasza człowiecza małość nie pozwala nam zrozumieć istoty decyzyj przedstawicieli Hierarchii, która wszak wie, co czyni... Cóż, lekcję pokory daje nam Franciszek, który aktualnie pełni funkcje papieskie. Powiada on mianowicie: "Kim ja jestem, aby osądzać?" - "Papieżem!" - odpowiedziałbym, gdybym sam był kimś i gdyby moje skromne zdanie znaczyło cokolwiek.
Tak, niepokoi mnie wiele posunięć Góry, niepokoi mnie ta uległość wobec tych, którzy nas nienawidzą i którzy nami gardzą, martwią mnie niezrozumiałe zmiany w kulturze, obrządkach, semantyce modlitwy, czy nawet katechizmu. Ale może większość z tych przyczyn niepokoju to efekt zwykłej malwersacji ze strony środków masowej indoktrynacji, których pracownicy mają doktoraty z nauki o propagandzie i manipulacji?

Cóż, kim ja jestem, aby osądzać...

W każdym razie proszę o życzliwośc, a przynajmniej wyrozumiałość dla autora przy czytaniu poniższego.


Putnik

Droga dłużyła się niemiłosiernie.

 Zmrok zapadł już dawno. Bylo tak ciemno, że pątnik nie widział wycięgniętej przed siebie ręki.

 Ale nie odczuwał zmęczenia, wiedząc, że kres wędrówki blisko. Raczej był z lekka zniecierpliwiony, że to trwało dłużej, niż przypuszczał. Był pewien, że nie pomylił kierunku, wszak całe życie pracował jako przewodnik na manowcach tej krętej trasy.
 
 Ze wszech stron, także z dołu i z góry, rozlegały się jak z megafonu rozmaite przerażające odgłosy i szmery, ale on, stary wyga, wiedział, co one oznaczają i tylko mocno w krzepkich dłoniach sciskał swój kij pątniczy, który już go wielokroć uratował w krytycznych sytuacjach.
 
 Jako wprawny piechur, szparko podążał wyciągniętym a oszczędnym krokiem, umiejętnie rozkładając siły. Czuł się rzeźko jak nigdy i nawet pogwizdywał sobie pod nosem przyśpiewkę jakąś góralską, zbyrkając okutym końcem kija po skałkach. Ostry pogłos i snop iskier powodował za każdym razem, że straszliwy hałas na chwilę milkł.
 
 “Wystraszyłem strachy”, zaśmiał się z cicha sam do siebie. Niemal fizycznie zapragnął spotkać się oko w oko z jednym z nich, tylko po to, aby drągiem prasnąć takiego między ślepia i zobaczyć, co z tego wyniknie. Przypomniały mu się szczenięce lata, kiedy to poszukiwał przygód w wysokich Tatrach, potem jakby automatycznie musiało nadejść wspomnienie rodziny, którą wcześnie stracił, przyjaciół, z których większość pożarł globalny terror, potem pomyślał o sprawach, jakie muszą być jeszcze pozałatwiane i to mu pomogło zwalczyc napływ niecierpliwości.

 Tymczasem powoli, jakże powoli, zaczęło się rozwidniać. Najpierw jakieś nieokreślone kształty wychodziły z ciemności po bokach szlaku pod wpływem dziwnej, bardzo na razie słabej i delikatnej poświaty, nie wiadomo skąd się biorącej. Nie zwracał na nie uwagi, jednakże ujrzawszy pod nogami w miarę równy grunt, wydłużył krok i teraz przemierzał drogę naprawdę już szybko. Na kilka kroków przed nim zamajaczył zgarbiony kształt pokraki jakiejś ciemnej, a więc nie zwalniając kroku, zamachnął się kijem, aż gwizdnęło powietrze, na co intruz znikł z chichotem szyderczym, pozostawiając za sobą fetor zgnilizny.

 Wtem usłyszał tak dobrze znany mu glos: “Karolu!” Uradowany, jeszcze bardziej przyspieszył i biegł już prawie, sam się sobie dziwiąc. Po chwili ten sam głos ponownie zawołał jego imię, tym razem tonem lekkiego ponaglenia: “Karolu!”. Na dźwięk tego wezwania, wszystkie demoniczne hałasy zamilkły jak ucięte nożem i zapadła cisza.
 
 “Tu jestem, już idę!” ‒ odezwał sie i w tym momencie stanęła przed nim rosła postać odziana w szatę przedziwnego kroju, a koloru tak białego, że pątnik musiał zasłonić nienawykłe do światła oczy przedramieniem ręki, w której trzymał swój pastorał.

 “Czemu się na mnie kijem zamierzasz na powitanie?” rzekła Postać z rozbawieniem.

 Karol opuscił zawstydzony rękę z kosturem.

 ‒ To Ty, Chrystusie? ‒ zapytał niepewnie.
 
 ‒ A kogóż to się innego spodziewałeś? ‒ zaśmiał się uradowany Nazaretańczyk, On to bowiem był we własnej Osobie.
 
 Przed Karolem stał barczysty mężczyzna najwyżej czterdziestoletni, o regularnych rysach i cerze nieco opalonej wiatrem i słońcem pustyni. Odrzucone do tyłu ciemne włosy poprzetykane płowymi pasemkami, spływały łagodnie na kark. Spod jasnego czoła porysowanego siatką mniej lub więcej drobnych skaleczeń, wyraziste oczy emanowały pogodnym lazurytem Morza Śródziemnego.

 ‒ Quo vadis, Domine? ‒ wyrwalo sie Karolowi niemal bezwiednie.

 Chrystus spojrzał uważnie na gościa.

 ‒ Tobie naprzeciw. Cieszę się bowiem z twojego przybycia.
 
 Karol wiedziony przyzwyczajeniem, chciał uklęknąć przed Panem, ale Ten szybko wyciągnął do niego rękę, na której widniala straszliwa blizna i uścisnęli sobie dłonie jak starzy przyjaciele.
 
 ‒ Dobrze, że jesteś nareszcie ‒ powiedział Gospodarz i ujął go pod ramię, prowadzac w głąb Nieograniczoności. Nie mogliśmy sie na ciebie doczekać. Chodź, druhu, zdejmij płaszcz, siadaj, na pewno jesteś zmęczony. Opowiadaj.
 
 Siedzieli przez chwilę w milczeniu, obydwaj pełni radości ze spotkania, na które czekali przez tyle dekad. Wreszcie Karol nieśmiało zagadnął:

‒ Chrystusie…

Spojrzał Galilejczyk mu w oczy.

 ‒ Przecież wiesz ‒ ciagnął pielgrzym.

 ‒ Wiem, ale mów.
 
 ‒ Ecclesia Tua…

‒ Nie martw sie już. Nie potrzeba. Wiem. Zrobiłeś, co można było zrobić. Dziękuję ci.
 
 Karolowi zakręciło się w głowie. Oto Władca Wszystkiego i Właściciel Wszechczłowieczeństwa dziękuje jemu, zwykłemu człowiekowi, który nie jest godzien zawiązać Mu sandałów.

 Ale jedna rzecz ciążyła mu niezmiernie, rzecz może najważniejsza, którą nosił w sobie od zawsze. Pomyślał sobie jednak, że nie pora właśnie teraz poruszać tę kwestię.

Ale Galilejczyk patrzył na niego życzliwie a wyczekująco, wiedząc, że prędzej czy później sprawa ta ujrzy światło dnia. Gestem dłoni nakazał mówić.

‒ Jeszcze jedno… ‒ odezwał się Karol niepewnie. To ważne.

 Twarz Chrystusa zasępiła się nieco, a oczy przybrały kolor Morza Sródziemnego, wtedy, gdy wieje bryza.

 Nie było już odwrotu. Karol wyrzekł najdroższe mu ze wszystkich ziemskich słów:

 ‒ Polska…

Dwaj przyjaciele, tak wzajemnie bliscy, że nie potrzebowali słów, ażeby się wzajemnie zrozumieć, spojrzeli po sobie i zadumali się głęboko.




 Rozdzial drugi, opcjonalny.




 Wreszcie Pan Chrystus odezwał się:

‒ Ja ci coś powiem. Wężowe plemię pluło Mi w twarz ustami plugawych barbarzyńców, którzy przecież nie wiedzieli, co czynią. Dlatego, że jestem, Kim jestem. Nie było innego powodu. Spójrz. Teraz współistniejąc z Wszechwładnym, odbieram uwielbienie od wszystkiego, co istnieje.
 Tobie również plemię wężowe pluło w twarz, lżyło cię i wygrażało paluchem kościstym przed nosem, bo ich krzyża cień w oczy raził. A ty zachowałeś godność. Pluli ci w twarz. Dlatego, że jesteś, kim jesteś. Boś totus Meus. Spójrz, teraz już nie miliony, a miliardy płaczą za tobą i modlą się za ciebie, a niektórzy nawet i do ciebie.”

A potem ciągnął dalej:

 ‒ Także Polsce plemię wężowe pluć będzie w twarz ustami świata barbarzyńskiego. Dlatego, że Polska jest czym jest. 

4842 odsłony średnio 5 (4 głosy)
zaloguj się lub załóż konto by oceniać i komentować    blog autora
linki, cytaty, nowiny
najwyżej  oceniane
zeszyty tematyczne
najbardziej kontrowersyjne artykuły
najnowsze komentarze

© Polacy.eu.org 2010-2024   Subskrypcje:    Atom   RSS  ↑ do góry ↑