Otóż na jednej z maleńkich warszawskich uliczek znajdował
się sklepik warzywny, właściciel nosił co prawda nazwisko kończące się na –ski,
ale tylko z „okupacyjnego przyzwyczajenia”. W istocie bowiem nazywał się
Lipszyc albo Borensztajn, nikt już dzisiaj nie pamięta. Cudem jakimś przeżył
wojenną pożogę, podobno nie bez pomocy Polaków – no i założył maleńki interesik
z kartoflami, marchewką i kapustą w beczce. Chadzałem tam z babcią na codzienne
zakupy, ale też z tej przyczyny, że fascynowała mnie przedwojenna waga szalkowa
z ozdobnymi odważnikami. Jakoś nauczyłem się tę maszynerię szybko obsługiwać i
pan szef, który miał mnóstwo córek, ale ani jednego syna uznał, że małego,
czarnego chłopaka, pal sześć, że nie koszernego, należy dopuścić do wstępnego
szkolenia handlowego…
A wyglądało to tak: rano robiliśmy najpierw
przegląd towaru. Szef biadolił okrutnie, że znów spod Białegostoku przywieźli
mu kiepskie kartofle. Spośród marnych wybieraliśmy więc najmniej marne,
przecieraliśmy szmatką i starannie układali na wierzchu każdej skrzynki. Na
zapleczu kopiowym ołówkiem, uprzednio poślinionym, wypisywałem trzy karteczki:
1 zł, 1,20 zł, 1,28 zł. Tyle umiałem. Gdy do sklepiku zbliżała się powoli dama
z kamienicy naprzeciwko właściciel szybko wbijał w naczelnego, najpiękniejszego
kartofla karteczkę z napisem „1 zł”. I namawiał sąsiadkę, by kupowała „na dziś i
na jutro”, ponieważ ma informacje, że idzie drożyzna, lada moment cena pójdzie
w górę. Tłusty babiszon brał trzy kilo i gnał do domu z chytrym uśmieszkiem. Na
pytanie czemu nie zaczynamy dnia od ceny najwyższej „szef” wyjaśniał: by nie
skrzywić tego dnia, „źle nie zafartować”. Około południa w ruch szła wywieszka
„1,20 zł”. I białostockie kiepskie kartofle szeroką strugą, bez żadnych
zahamowań, płynęły przez szalki wagi. Aż na dnie zostawały już te najgorsze,
czasem lekko pokurczone. Myłem je starannie w misce i wycierałem szmatką. I –
tu uwaga – w żadnego nie wbijałem karteczki „1,20” czy „1,28”. Zostawiałem je
bez ceny.
Najciekawszy dialog tamtych czasów toczył się, gdy
do kartoflanych resztek zbliżyła się „Hrabina”. Nazywano ją tak z powodu koszarowo
wyniosłych manier i wszechmocy pochodzącej stąd, że była ponoć jakąś ważną
urzędniczką w Jeszcze Ważniejszej Instytucji. Damski tłuk ów po przybiciu do
przystani naszego sklepiku zaczynał oczywiście od wyrażenia głębokiego
niezadowolenia z powodu marnej jakości oferowanego towaru. „Pan szef” uśmiechał
się dobrotliwie i tłumaczył: zwykłe kartofle to wzięły już z samego rana te
przekupy z sąsiedztwa. Tych nie chciały, raz że mało ich, dwa że drogie jak
diabli, bo... z przemytu od marynarzy! Jakiś statek z Ameryki w Gdańsku, jakiś
zaopatrzeniowiec chciał zarobić, dał parę worków na handel, troszkę się
skurczyły, bo droga daleka, ale pyszne takie po amerykańsku, że palce lizać...
Rokefeler takie jada! No a po ile te cuda ? – pytała „Hrabina”. Oj, proszę szanownej
pani, ja się boję wystawić tę cenę – tu pokazywał jej karteczkę „1,28 zł” –
jeszcze mnie kto zastrzelbuje... I słusznie, za takie zdzierstwo! – perorowała
klientka. Ja bym wzięła gdybyś mi pan jaki rabat dał - i to wysoki! Coś tam
szeptali chwilę, padały różne kwoty – w końcu stawało, że 1,20 zł i szlus,
niżej nie można, „bo się ten na amerykańskich banknotach obrazi”. Hrabina brała
trzy kilo, skrzynka pokazywała dno. Pan szef dawał mi dwa złote, a babcia
zabierała do nieodległej cukierni. Dzień pracy był skończony.
Dzisiaj to się proszę Państwa nazywa marketing,
merchandising i licho wie jak tam jeszcze. Kiedyś to był prosty geszeft i nie
trzeba było uprawnień do jego stosowania kupować na raty podczas trzyletnich
studiów licencjackich na jakiejś prywatnej uczelni. Albo miało się dryg do tego
– albo nie miało. We współczesne marne kartofle nawbijano mnóstwo karteczek
„Rabat: 1,28 zł, produkt importowany”. Bierzcie, kupujcie, w tych świątyniach
na tronie siedzi Zysk! Czy ja mam z tego procent? Niestety już nie. Młodość
mija zbyt szybko. |